Commandos: Strike Force
Dodano dnia 16-04-2008 11:21
Zabawne zrządzenie losu. W mojej poprzedniej recenzji (Mortyr: Operacja Sztorm) krytykowałem grę za to, że nie daje się jej przejść inaczej, niż wyrzynając wszystkich przeciwników na mapie. W tym świetle wydaje się jakby Commandos: Strike Force był odpowiedzią na moje narzekania. Ale od początku...
Seria Commandos jest znana miłośnikom gier taktycznych, których jest jednym z prekursorów. Jej fabuła jest osadzona w czasach II wojny światowej i opowiada o bojach drużyny komandosów. Wykonują oni różnorakie misje dla aliantów za liniami wroga, ale polegają one raczej na ścisłej współpracy i wykorzystaniu talentów jednostek. Strike Force odchodzi od sprawdzonej formuły, w zamian ofiarując nam grę akcji z naciskiem położonym na skryte eliminowanie pojedynczych wrogów. Drużyna „cichociemnych" została ograniczona do trzech osób: snajpera, zielonego beretu i szpiega. Różnice między nimi są na tyle duże, by dostarczać zupełnie innych przeżyć, zwłaszcza, że zazwyczaj mamy do dyspozycji tylko jednego albo dwóch z nich.
Snajperem jest sympatyczny Bill Hawkins. Do swoich zadań podchodzi „na luzie", ale wykonuje je z wielkim oddaniem. Jego podstawową bronią jest karabin wyborowy, zabójczy z dużego dystansu. Hawkins może przed strzałem wstrzymać oddech – wtedy wizja trochę się rozmywa, a czas zwalnia i możemy łatwo wycelować w głowę nawet biegnącego oponenta.
Oprócz karabinu, posiada pistolet do obrony osobistej oraz komplet noży do rzucania i skrytego eliminowania pojedynczych żołnierzy.
Kapitan Francis O'Brien z zielonych beretów stawia na brutalną siłę. Tylko on może podnosić ciężką broń, jak karabiny, czy pancerfausty, a także, o dziwo, granaty. Czyni go to idealnym do frontalnego ataku na wroga. Jednak nie dajmy się zasugerować jego sile, jest śmiertelny tak samo, jak każdy człowiek i pod silnym postrzałem szybko przeniesie się do Krainy Wiecznych Łowów. Za to, jeśli podkradnie się do przeciwnika od tyłu, jednym ruchem złamie mu kark.
Na więcej uwagi zasługuje postać szpiega. Gdyby nie seria Hitman, powiedziałbym nawet, że jest rewolucyjna. Pułkownik George Brown, osoba o tajemniczej przeszłości, infiltruje machinę Wehrmachtu od środka. Potrafi przebierać się w mundury wroga i dzięki temu zakradać się nawet w ściśle strzeżone miejsca. Niestety, nie możemy sobie hasać bez ograniczeń. Wrogowie z niższą rangą od naszej nie rozpoznają nas, a nawet jeśli zrobimy coś dziwnego, nie ośmielą się podnieść głosu. Jednak gdy przeciwnik ma ten sam stopień, na nasz widok łatwo nabiera podejrzeń i, jeśli się szybko nie oddalimy, wznieci alarm. Wrogowie z wyższym stopniem demaskują nas natychmiast. W szczególności musimy uważać na oficerów Gestapo, których boją się nawet generałowie. Z drugiej strony, jeśli zdobędziemy mundur gestapowca, docieramy nawet do najbardziej strzeżonych miejsc.
Bohaterów poznajemy, gdy wraz z drużyną spadochroniarzy lądują we Francji. Odkrywają, że Niemcy doskonale wiedzą o zrzucie i przygotowali komitet powitalny. Sprawa jest jasna, ktoś zdradził. Kto, tego mamy się dowiedzieć, przy okazji dobierając się Szwabom do skóry. Jak to robimy? Różnie. Większość misji zakłada skryte dostanie się do jakiegoś punktu (niekiedy nie wolno nam wywołać alarmu), wysadzenie czegoś lub kradzież, ale zdarza nam się też bronić zajętego terenu przed przeważającymi siłami wroga. Zawsze wtedy możemy liczyć na sojuszników, jak wspomniani spadochroniarze czy francuski ruch oporu.
Moim zdaniem, misje są bardzo udanie skonstruowane. Dostajemy kilka celów głównych i kilka pobocznych, których nie trzeba wykonywać, ale dostajemy za nie punkty (o tym za chwilę). Nie wszystkie są widoczne od razu, niektóre odkrywamy eksplorując teren, a czasem dopiero po ich wykonaniu. Przypomina to trochę system z Deus Ex i to jak najbardziej pozytywna uwaga. Dla przykładu, w jednej z misji mamy za zadanie uwolnić rosyjskich jeńców z podziemi cerkwi w Stalingradzie oraz zniszczyć kilka pałętających się po okolicy czołgów. Po krótkiej eksploracji zauważamy dwóch Rosjan zakopujących zwłoki pod czujnym okiem Niemców i kolejne dwa pojazdy opancerzone. Jeśli uważnie rozglądamy się po mapie, możemy znaleźć dwie kryjówki niemieckich oficerów, gdzie zdobywamy tajne dokumenty. Kolejna gwiazdka na naszym koncie.
Ano właśnie. Na koniec jesteśmy rozliczani z wypełnionych celów, ogólnej efektywności i strat zadanych wrogowi. Na koniec gotowa ocena jest prezentowana w postaci kilku złotych gwiazdek. W przeciwieństwie do większości składanek, Strike Force w żaden sposób nie premiuje bezkrwawego załatwiania interesów. To w końcu jest wojna, nie ma czasu na sentymenty.
Jako że nie ma róży bez kolców, także i ta gra posiada kilka skaz na wizerunku. Przede wszystkim jest straszliwie schematyczna. Obok wskaźnika życia siedzi sobie radar – kiedy kucamy widzą nas tylko wrogowie widoczni na nim. Jeśli są dość daleko (kilkanaście metrów wystarczy) nie zobaczą nas choćbyśmy byli na gołym polu. OK, to akurat nam pomaga, ale po co całe zamieszanie ze znikaniem zwłok? Kiedy zabijemy wroga i ktoś inny go zobaczy, natychmiast podnosi alarm. Jednak po pewnym czasie trup znika, przez co nigdy nie wiemy czy mamy dość czasu i czy zdąży „wyparować". A o możliwości przeniesienia go jakoś autorzy zapomnieli...
Commandos: SF nie jest nową produkcją, a już podczas premiery grafika nie stała na najwyższym poziomie. Teraz tym bardziej straszą tekstury niskiej rozdzielczości, płaskie twarze żołnierzy czy kompletne zero synchronizacji ruchu ust z wypowiadanymi przez nich słowami. Gra z bliska wygląda źle, ale gdy popatrzymy na okolicę z daleka, możemy się mile zaskoczyć. Piję tu zwłaszcza do obrony przed zasadzką Niemców na spadochroniarzy. Reflektory oświetlające pole, pociski karabinów maszynowych, dym z eksplozji granatów... Mniam...
W przeciwieństwie do grafiki, dźwięk nie postarzał się ani trochę. Do boju jesteśmy zagrzewani przez piękną orkiestrową muzykę, świetnie podkreślającą klimat epickich starć. Podczas skrytych misji, jest ona wyciszana, ustępując miejsca odgłosom wydawanym przez wrogów. Krzyki Niemców (ewentualnie jęki i stęknięcia) brzmią dobrze, choć często się powtarzają.
W wielu czasopismach Strike Force jest określany mianem „dynamicznej gry akcji". Moim zdaniem, takie określenie jest trochę na wyrost, gdyż dynamiczna się staje jedynie, gdy nie potrafimy przejść jej po cichu. Bardziej pasuje określenie „połączenie trójwymiarowej strzelaniny i skradanki", z wyraźnym wskazaniem na to drugie. Najlepiej będą sobie radzić gracze, którzy potrafią połączyć te dwa style rozgrywki. Strike Force jest godzien polecenia każdemu miłośnikowi taktyki w FPS-ach, choć fani poprzednich Commandosów mogą czuć się nieco rozczarowani.
Plusy
Minusy
- niekiedy nadmierna schematyczność