Brothers in Arms: Earned In Blood
Dodano dnia 18-12-2009 18:49
Są gry żmudne i trudne, które mimo to potrafią wciągnąć i zmotywować do upartego dążenia przed siebie. Gry, do których, mimo wielu nieudanych prób, chce się wracać. Które – kiedy już się uda – wywołują euforię o wiele większą, niż po przejściu etapu prostego.
„Earned in Blood” to druga część serii „Brothers in Arms”. A właściwie samodzielny dodatek, opowiada bowiem tę samą historię (aczkolwiek z innej perspektywy), została stworzona na tym samym silniku i jest sporo krótsza od „Road to Hill 30”. Założenia także są niezmienne – w tej taktycznej strzelaninie nie ma miejsca na bohaterskie zagrywki, a ważniejsze od strzelania są fabuła i klimat. Jednym słowem, dzieło Gearbox Software to drugowojenny FPS z ambicjami.
Ogóły pozostały bez zmian, nie znaczy to jednak, iż nie zmodyfikowano szczegółów. Co prawda ilość zmian jest dość mała, jednakże nie zerowa. Najbardziej rzucającą się w oczy zmianą jest podwyższony poziom trudności. W „jedynce” nieraz z irytacji zwyczajnie podbiegałem do osłony przeciwnika, gdy ten był przyciśnięty ogniem, i w miarę spokojnie wycinałem go w pień, nim zorientował się, o co chodzi. Tutaj taka akcja nie przechodzi – nie dość, że Niemcy strzelają o wiele celniej, to jeszcze o wiele lepiej orientują się w sytuacji. Także nawet gdy są przyciśnięci, nie możemy sobie spokojnie biegać po polu walki. Zmiana ta – jako że gra jest adresowana raczej do zaprawionych w wirtualnym boju – wielu na pewno się spodoba. Gra bowiem jest teraz o wiele bardziej realistyczna.
Całościowo jednak schemat przedstawia się identycznie, jak poprzednio: odnajdujemy przeciwnika, przyciskamy go ogniem, a następnie flankujemy i „spokojnie” wybijamy. Dlaczego „spokojnie”? Gdyż wrogowie nie tylko lepiej orientują się w sytuacji, ale także potrafią się do niej na bieżąco dostosować. W związku z tym, jeśli zajdziemy ich z boku, możemy być pewni, iż jeżeli nie będziemy dostatecznie szybcy, przeciwnicy zmienią osłonę. I cały manewr trzeba będzie powtarzać od początku... Nieszczęśliwie, ponownie rozgrywkę utrudnia nam system detekcji trafień. Jeśli z lubością strzelałeś w wystające kolana, dłonie, czy stopy w innych FPS’ach, tutaj niestety takiej przyjemności nie zaznasz, ponieważ gdy tylko wróg się chowa, gra zazwyczaj daje mu pełną ochronę, bez względu na to, czy jakaś kończyna wystaje poza osłonę, czy nie. Na szczęście wystarczy strzelać pod odpowiednim kątem (czyt. w większości wypadków oflankować), a wróg padnie. Drugim sposobem jest skorzystanie ze snajperki, która to trafia zawsze prosto w cel (no, prawie...) – problem w tym, iż dostaniemy ją do dyspozycji zaledwie raz w ciągu całej kampanii.
Ta jest niestety dość krótka – na ukończenie gry na poziomie normalnym wystarczy około 8 godzin. Choć w sumie jest to rozgrywka bardzo intensywna i wymagająca, dlatego czas ten zbytnio nie razi. Poza tym moim zdaniem nie powinno się grać w „Earned in Blood” dłużej, niż 3h za jednym posiedzeniem. Dlaczego, nie wiem, ale po takim czasie gra zaczynała mnie nużyć i irytować. Pewnie to wrodzony brak cierpliwości (zapytacie pewnie, dlaczego więc kupiłem tę grę. Ano, paradoksalnie, lubię czasem wysilić mózgownicę w takich właśnie pozycjach), w każdym razie na drugi dzień ochota na zaskakiwanie Niemiaszków zawsze mi wracała.
A zaskakiwać ich można kilkoma standardowymi rodzajami broni. Nie ma nic, czego nie spotkalibyśmy w innych FPS’ach, których akcja toczy się w tym okresie – kilka pistoletów i karabinów maszynowych, snajperka, karabiny zwykłe (M1 Garand itp.) i takież pistolety. Co ciekawe, w przeciwieństwie do „Road to Hill 30”, tu z upływem czasu dostajemy nie lepszą, a słabszą broń – spadamy z BAR’a do Thompsona. Ale o ile w „jedynce” BAR był bronią wręcz genialną, która każdego kładła zaledwie kilkoma strzałami (nawet po nogach), tutaj trochę stracił na mocy, choć wciąż jest najlepszy. Z broni bardziej niestandardowych dostaniemy w łapska oczywiście panzerfausty (przydatne bardziej niż poprzednio, gdyż tu nie zawsze da się wrzucić granat do włazu. Jeśli jest on zamknięty – nie da rady, trzeba szukać panzera) i granaty, które zyskały na wartości dzięki podniesionemu poziomowi trudności – liczy się nawet jeden przeciwnik mniej.
Pisząc recenzję „Road to Hill 30” narzekałem na budowę poziomów, a konkretniej te zielone „cosie” służące za osłonę. Ni to żywopłot, ni to piach, takie nie wiadomo co. Tutaj także występuje, ale na szczęście w mniejszym natężeniu. Dodatkowo gra jest bardziej intensywna, dlatego na takie rzeczy raczej nie zwraca się uwagi. Zaś ogólnie mapy znów są niezłe, acz nie porywające. Zazwyczaj mamy jedną drogę flankowania, sensownie postawione osłony, jednak niczego specjalnego w tym aspekcie nie uświadczymy.
Jak już wspomniałem, gra korzysta z silnika poprzedniczki, a więc „Unreal Engine”. Cóż, nie jest to obecnie zbyt nowoczesny silnik. Mimo to na grę nie patrzy się ze skrzywieniem – ot, widać, iż ma trochę lat na karku, a grafika nie jest pierwszej świeżości. Oczywiście obraz trochę podrasowano, jednak w dzisiejszych czasach wielkiej różnicy między „Road to Hill 30”, a „Earned in Blood” się nie zauważa. Animacja ponownie jest bardzo dobra, postacie zachowują się realistycznie. Ich głosy są dostępne tym razem wyłącznie w wersji angielskiej – i w sumie dobrze. Amerykańscy aktorzy są o wiele lepsi od sztucznych Polaków. Szkoda tylko, iż nie uświadczymy głosu Jarosława Łukomskiego w roli lektora.
To jednak byłoby niemożliwe nawet wtedy, gdyby gra ukazała się w pełnej polskiej wersji językowej. Dlaczego? Ano dlatego, iż wspomniana przeze mnie na początku „inna perspektywa” oznacza... innego bohatera. Tym razem pokierujemy Joe „Red” Hartstockiem. Kto grał w część poprzednią, na pewno tego faceta kojarzy. Z jego perspektywy poznamy wydarzenia mające miejsce zarówno przed (finałowym w „jedynce”) atakiem na Wzgórze 30, jak i po tym wydarzeniu. Sam atak jest zresztą mniej więcej w połowie gry – kto pamięta, jak tam było ciężko, niech teraz się dowie, że ta gra jest tak trudna już od początku. Na szczęście poziom trudności jest idealnie wyważony – wraz ze zdobywaniem umiejętności przeciwnicy są mocniejsi, zwiększa się też ich liczba. Jest to tak świetnie zaplanowane, iż przez cały czas gry poziom trudności zdaje się nam być identyczny. Wracając jednak do bohatera – dzięki niemu poznamy inną wersję wydarzeń na Wzgórzu, dowiemy się też, iż właściwie każdemu spadochroniarzowi było co najmniej tak samo trudno, jeśli nie ciężej, jak Bakerowi. Tym razem jednak o wiele rzadziej będziemy mieli okazję pogadać z drużyną, zapoznać się z nimi, przywiązać. Szkoda, gdyż nie wszyscy kumple są znani z „jedynki”. O wiele mniej będzie też dramatycznych wydarzeń – jest ciężko, jednak mimo to Hartstockowi udaje się utrzymać ludzi przy życiu, gdy są pod jego komendą. Choć oczywiście nie wszystkich – tak łaskawa wojna nie jest. W każdym razie ma w tym względzie o wiele więcej szczęścia, niż Baker.
Mimo to klimat ponownie jest ciężki. Kule śmigają ze wszystkich stron, czasem nie można wychylić głowy, aby nie oberwać. A my w takich sytuacjach musimy wydawać rozkazy tak, aby nie stracić ludzi. Znów dostajemy do dyspozycji dwie grupy i z rzadka czołg. O ile ta pierwsza jest z nami zawsze, druga zmienia się z czołgiem, a czasem za całą grupę szturmową musimy robić sami. Wydajemy im rozkazy identyczne jak wcześniej – ruchu we wskazane miejsce, ostrzału, bądź bezpośredniego natarcia (z którego nie skorzystałem ani razu – wrogowie są zbyt inteligentni). Jednak troska o ich życie wywodzi się raczej z pobudek egoistycznych, gdyż samemu jest zazwyczaj strasznie ciężko, a towarzyszy można „odrodzić” – jeśli nie dajemy sobie rady, po kilku próbach można wyleczyć wszystkich ludzi (łącznie ze sobą) i wrócić do walki od punktu kontrolnego. Tak, to też zostało. Z jednej strony dobrze, gdyż takie rozwiązanie podnosi adrenalinę i wymusza dbałość o załogę. Z drugiej czasem checkpointy są zbyt rzadkie – zdarza się, że między kolejnymi musimy stoczyć kilka trudnych batalii. To wszystko jednak zazwyczaj nie irytuje, a ekscytuje, dlatego warto przymknąć oko na nieliczne wyjątki od reguły, gdyż gra jest naprawdę dobra i ekscytująca.
Niestety, ma kilka wad, które nie pozwalają nazwać ją świetną. Przede wszystkim irytuje wykrywanie kolizji, budowa poziomów też nie porywa, czasem potrafi zirytować (oko przymknąć można, jednak w pamięci to pozostaje). Jest dobra, czasem nawet bardzo. Ale czegoś tu brakuje. Choć oczywiście mimo to polecam. Tym bardziej, iż obecnie w tych klimatach podobnej gry nie uświadczymy (nie licząc najnowszej odsłony serii).
Plusy
- emocje
- klimat
- fabuła
- taktyka
- wymagająca
Minusy
- potrafi zirytować
- grafika nie pierwszej świeżości
- detekcja trafień
Brak obrazów powiązanych z tą grą.