Call of Juarez
Dodano dnia 24-12-2009 12:29
Dzikiego Zachodu Ci u nas, na Pecetach, niedostatek. W związku z premierą „Więzów Krwi” warto zapoznać się z częścią pierwszą „Call of Juarez”. Nie jest to co prawda wymagane, gdyż sequel growy jest prequelem fabularnym. Jednakże moim zdaniem „Call of Juarez” to pozycja bardzo dobra, nie widzę więc powodów, aby zagranie weń odłożyć. Tym bardziej, że można go nabyć za 10 do 20zł.
Techland to ciekawa firma. Dorabia się na sprzedaży słowników i tym podobnych, a na boku co jakiś czas stworzy grę. Takich produktów ma całkiem sporo, wiele z nich ma wysoką jakość, jak np. „Xpand Rally”, czy „Chrome”. Nas jednak interesuje w tym momencie wydana w roku 2006 gra w realiach dzikiego zachodu – „Call of Juarez”.
Fabuła kręci się wokół dwóch postaci – meksykanina Billy'ego i pastora Raya. Ten pierwszy powraca do domu po ucieczce zeń. Jednakże gdy tylko dochodzi do farmy swej matki, zastaje ją i jego ojczyma, Thomasa, martwych. Nad ich ciałami napisano krwią „Call of Juarez”. Raya poznajemy, gdy odprawia mszę. Ceremonia ta jednak zostaje przerwana – pewna kobieta wpada do kościoła i mówi, że na farmie brata pastora, wyżej wymienionego Thomasa, słychać strzały. Pastor wyjmuje swoje stare rewolwery (wcześniej był niezłym zawadiaką, jednak się nawrócił) i wyrusza pomóc bratu. Na miejscu, jak Billy, spotyka ciała zabitych i młodego Meksykanina. Ten ucieka bez zastanowienia, a my ruszamy w pościg, z rewolwerem w jednej i Biblią w drugiej ręce.
W trakcie rozgrywki na przemian pokierujemy zarówno Billy'm, jak i Rayem. Etapy te są kompletnie odmienne – pastor to były rewolwerowiec, walka więc mu nie obca, bez problemu radzi sobie z wieloma przeciwnikami. Podczas gry nim szczególnie przydatny jest tryb koncentracji, swoisty bullet-time, uruchamiany poprzez naciśnięcie klawisza strzału, gdy pistolety są schowane w kaburach. Ray wyciąga wtedy oba rewolwery i w zwolnionym tempie, z powoli zbliżającymi się do siebie celownikami, eliminuje wrogów. Wymaga to odrobiny przyzwyczajenia i praktyki, jednak już po chwili nie wyobrażamy sobie gry bez tego udogodnienia. Schemat wygląda tak – strzelamy, chowamy się, by naładować koncentrację i ponownie ostrzeliwujemy wroga. Brzmi to nudno, jednak w praktyce jest szalenie emocjonujące i satysfakcjonujące, szczególnie headshoty. Wrogów usuniemy za pomocą dość zróżnicowanego uzbrojenia – jest wiele rodzajów rewolwerów i strzelb, dodatkowo mają różny stan, mogą być nowe, bądź zardzewiałe, co zmienia czas, jaki możemy z nich korzystać, nim się zepsują.
Po pierwszym etapie pastorem ciężko trochę powrócić do Billy'ego. Jest on zwykłym chłopakiem, strzelać umie, acz niezbyt dobrze. Dlatego też jego etapy najlepiej (a czasem nawet koniecznie, gdyż tego wymaga gra) przechodzić skradając się i w miarę możliwości eliminując wrogów. W wielu recenzjach właśnie te epizody są uważane za porażkę Techlandu. Po przejściu gry kompletnie nie rozumiem ich niezadowolenia. Wymagana jest kompletnie inna filozofia gry, jednakże wcale nie oznacza to, że jest mniej emocjonująco. Osobiście podobało mi się przemykanie między wrogami, tuż poza zasięgiem ich wzroku, pojedyncze eliminowanie z łuku (który posiada własne spowolnienie czasu, włączane podczas naciągania cięciwy). Cóż, dla fanów FPS'ów może to zły pomysł, ale jak dla mnie to świetny przerywnik od intensywnych strzelanin, tym bardziej, że etapy te są łatwiejsze. Jedyne, co może czasem przynudzić, to elementy platformówkowe, szczególnie wspinaczka w celu zdobycia orlego pióra. Grr, myślałem, że ten etap nigdy się nie skończy...
Headshoty są soczyste, krajobrazy całkiem ładne jak na grę sprzed trzech lat, choć widać upływ czasu, szczególnie po słabych teksturach. W ostatnim epizodzie jest nam dane zaobserwować piękny efekt gorącego powietrza na pustyni. Szkoda tylko, że mocno kontrastuje z powierzchnią ziemi. Całkiem fajne są też rozmycia towarzyszące korzystaniu ze spowolnienia, jednakże, jako że korzystamy z tego trybu podczas strzelania, większość pewnie nawet nie zwróci na to uwagi.
Efekty te dane nam będzie zaobserwować na całkiem niezłych mapach. Odwiedzimy lokacje dość typowe dla westernów – zwykłe miasteczko (z obowiązkowym Saloonem), stacja kolejowa, kopalnia, czy forteca bossa Dzikiego Zachodu – wszystkie one są dobrze pomyślane, nie gorzej wykonane, choć w produkcji Techlandu trochę brakuje im polotu. Zaimplementowano tu także całkiem sporą interakcję z otoczeniem – właściwie każdy przedmiot (czy to szklanka, butelka, krzesło, czy skrzynia), który podnieślibyśmy w rzeczywistości, możemy unieść także w grze. Cóż jednak z tego, skoro funkcja ta jest potrzebna bodaj raz, czy dwa w przeciągu całej gry? Przedmiotami można także rzucać, ale po co, skoro lepiej wypalić z Colta? Mimo to o wiele milej się gra, gdy rzeczy nie są na stałe przytwierdzone do podłoża, można by to jednakże wykorzystać do większego urozmaicenia rozgrywki. Jak już jestem przy mapach, należy wspomnieć o największej bolączce tej gry, a mianowicie o czasie ładowania poziomów. Na komputerze z 2GB Ram trwało to czasem ponad 30 sekund. Na szczęście ekran ładowania oglądamy nieczęsto.
Muzyka gdzieś tam w tle gra, jednak w uszy się nie rzuca, równie dobrze mogłoby jej nie być. Dialogi na szczęście są angielskie, choć brakuje im trochę polotu. Dziwnym jest, że polskie tłumaczenie momentami jest niedokładne, pomija niektóre (na szczęście nieistotne) kwestie.
Pomimo upływu lat całkiem niezłym wzięciem cieszy się tryb multiplayer. Serwerów nie ma wiele, jednak sporo jest pełnych. Zapewne do tego faktu przyczyniło się umieszczenie „Call of Juarez” na krążku „CDA” i wcześniej „Clicka!”. W multi do dyspozycji dostajemy wszelkie bronie z singla, no, nie ma chyba bicza Billy'ego. Nie ma żadnych bullet-time'ów, po prostu zwykła strzelanina. Jeśli jednak ktoś lubi klimaty westernów, nie ma alternatywy. Na szczęście multi jest fajne, gra się bardzo przyjemnie. Dostaliśmy sporo fajnych trybów (od zwykłego deatchmatchu, przez rabunek, aż po coś w stylu „gorączki złota”, gdzie nie liczą się fragi, a zdobyte sztabki), kilka map znanych z singla, czasem lekko przerobionych, aby lepiej się grało. I muszę przyznać, że udało się autorom stworzyć bardzo fajny tryb wieloosobowy. Jedynymi rzeczami, których brakuje, są elementy typowo singlowe, jak tryb koncentracji, czy pojedynki.
Tym należy się osobny akapit, gdyż prawie wszystkich „bossów” pokonujemy właśnie w pojedynkach. Polegają one na jak najszybszym wyciągnięciu broni i zastrzeleniu przeciwnika. Jeśli ten zrobi to pierwszy, nie jest to jednak koniec – przed kulą możemy się uchylić, gdyż czas w trakcie pojedynków zwalnia. Szczerze mówiąc, sam wygrywałem chyba tylko dzięki szczęściu – po wyszarpnięciu broni nigdy nie widziałem celownika, aż pojawił się na wrogu. A może pojawiał się tam automatycznie? Nawet nie wiem. Wiem tylko, że towarzysząca walce nerwowość i satysfakcja po wygranej jest duża. Nie zmienia to jednak faktu, że tryb ten należy dopracować, szczególnie celowanie. Może i dałoby się to zaimplementować do multi (jakieś turnieje?), jednak Techland tego nie zrobił, a ja płakać z tego powodu nie zamierzam.
Podsumowując, pierwsza część „Call of Juarez” to pozycja bardzo dobra, godna polecenia. Świetne etapy Rayem, nie gorsze Billy'm, całkiem strawna fabuła – to wszystko sprawia, że w „Call of Juarez” warto zagrać. Tym bardziej, że to produkcja polska. Nawet hardcorowi fani FPS'ów, dla etapów z pastorem i zaskoczenia, gdy dowiemy się co to tak naprawdę ten Zew Juarez, powinni przecierpieć skradanie.
Plusy
- tryby koncentracji
- satysfakcja z walki
- niezła fabuła
Minusy
- ciut podstarzała grafika
- czasy ładowania
- niektóre etapy z Billym
Brak obrazów powiązanych z tą grą.