Splinter Cell - Pandora Tomorrow
Dodano dnia 24-12-2009 11:30
Prawdziwi bohaterowie nie wyrzynają sami całych nieprzyjacielskich armii. Nie latają ze spluwą jak idioci, siejąc chaos i zniszczenie. Nie mordują kogo popadnie. Prawdziwych herosów nikt nigdy nie widział, gdyż skrywają się w cieniu i z narażeniem życia robią to, co konieczne, by tylko zapobiec śmierci ludzi.
Takim właśnie cichym bohaterem jest Sam Fisher, bohater serii „Splinter Cell”. Należy on do elitarnej jednostki Trzeciego Eszelonu, wchodzącego w skład NSA (National Security Agency – na nasze Agencja Bezpieczeństwa Narodowego), której zadanie polega na zapobieganiu wojnie i wszelkim konfliktom. Jeśli jednak wybuchną, to ich posyła się za linię wroga, aby jak najszybciej tę rzeź zakończyć. Ich wykrycie najczęściej kończy całe zadanie fiaskiem, ba – zostają skazani na śmierć, gdyż dla rządu USA nie istnieją, są bezimiennymi tajnymi agentami, załatwiającymi najbrudniejszą robotę, którzy nie mogą liczyć na niczyją pomoc.
Aby móc wykonać jakiekolwiek zadanie, muszą być szalenie sprawni. Taki właśnie jest Sam. Wspinanie się na mury, podciąganie – to dla niego pestka. Potrafi godzinami wisieć przy suficie, jeśli będzie to konieczne. W wąskich korytarzach potrafi zrobić szpagat w powietrzu. Jednak w dobie współczesnej techniki sama sprawność nie wystarczy – potrzebne są najnowsze osiągnięcia technologiczne. Sam ma więc na wyposażeniu nokto- i termowizor, kombinezon czyniący właściwie niewidzialnym, ma sprzęt potrafiący złamać każde zabezpieczenie, rozbroić każdą bombę. Połączenie niesamowitych możliwości fizycznych z technologicznymi czyni go agentem prawie doskonałym. Prawie, bo nikt nie przewidzi każdej sytuacji. Wtedy Sam improwizuje, a że wciąż żyje, znaczy się jest w tym dobry.
„Pandora Tomorrow” jest drugą częścią przygód agenta. Pierwsza, szczerze mówiąc, odrzuciła mnie. Była toporna, sterowanie skutecznie niszczyło przyjemność z rozgrywki. Trzecia zaś wciągnęła mnie maksymalnie. Zaczęło się od gry w kooperacji, za namową kolegi. Potem przeszedłem singla, i w niedługi czas potem znów zachciało mi się przemykać w cieniu. Jedynki wciąż się boję, dlatego zdecydowałem się na przetestowanie części drugiej. Ta zaś mocno od „Chaos Theory” nie odstaje, na całe szczęście. Grafika trochę słabsza (dlatego też w przeciwieństwie do trójki, tutaj ładniej było w trybie normalnym), szczególnie nie podobała mi się noktowizja, która miast maskować, uwypuklała wszelkie braki ze słabym wygładzaniem na czele. Brakuje wskaźnika hałasu, jednakże biega i porusza się w pomieszczeniach o wysokim jego natężeniu na tyle rzadko, że zbytnio się tego nie odczuwa. Swoją drogą, Sam chodzi tu strasznie głośno. Nawet na minimalnej prędkości (regulowanej rolką myszki – świetna sprawa) słychać dokładnie jego kroki. Strażnicy co prawda słuch mają gorszy, ale wrażenie trochę to psuje... W trójce można było nawet regulować szybkość „na ucho”. Ale cóż, gra jest trochę starsza i widać to po niej. Przejdźmy jednak już do tego, co jest, a nie czego brakuje względem następczyni.
Jak wspomniałem, Sam jest tajnym, infiltrującym wroga agentem przenikającym w cieniu, o wysokiej sprawności. Dlatego większość czasu spędzimy w ukryciu, przemykając za plecami nieprzyjaciół. Najczęściej też nie będziemy mogli ich zabić, a jedynie ogłuszyć. Ciała także należy usunąć z pola widzenia (ich wykrywaniem niestety sterują zwykłe skrypty, jeśli więc wsadzimy ciało tam, gdzie program nie przewiduje, zostaje ono „znalezione”, choć nikt w miejscu jego położenia się nie pojawia), gdyż najczęściej ich odnalezienie wywołuje alarm, który czasami od razu kończy misję. W związku z tym – choć jest taka możliwość – lepiej nie przechodzić misji w stylu Rambo. Co prawda przy dobrym refleksie i celnym oku może udać się zabić wszystkich przed alarmem, jednakże nie o to w tej grze chodzi. W takim przypadku rozgrywka może stracić cały swój klimat. Tutaj przyjemność czerpie się z bycia niewykrytym, takim cichym bohaterem, którego nikt nigdy nie widział, nieuchwytnym herosem.
Misje są dość zróżnicowane, jednak jest ich zaledwie kilka, na dodatek niezbyt długich – całą grę da się przejść w kilka godzin. Największe wrażenie robi poziom rozgrywany w, na i pod pociągiem. Może nie jest zbyt wymagający, ciągle idzie się w jednym kierunku, unikając wzroku pasażerów, ale jest inny. Ileż można kryć się po chaszczach, bądź w budynkach? Czasem taka odmiana jest świetnym pomysłem.
A gdy już się w tych krzakach i pomieszczeniach chowamy, należy oczywiście, prócz światła, uważać na kilka innych spraw. Często trafiamy na kamery, w gęstej trawie są pochowane miny, niektórzy strażnicy mają też latarki. Poza tym cała gra jest mniej naturalna od następczyni – wrogowie są gotowi zauważyć nas nawet w największym mroku, jeśli poruszymy się w czasie, gdy będą patrzyli w naszą stronę. Z kolei zdarza im się nie zauważać nas w lekkim półmroku – potrafi to zirytować, i zmusić do wielokrotnego wczytywania stanu gry. Na szczęście ten można zapisać w dowolnym momencie.
W porównaniu do części trzeciej, trochę słabszy jest też klimat. Prawie nie ma przeróżnych smaczków podobnych tym znanym z „Teorii Chaosu”. Większa sztuczność produkcji też potrafi wpłynąć negatywnie na odbiór, choć może jest to spowodowane tym, iż najpierw zapoznałem się nowszym programem. Brakuje mi tu też większego zróżnicowania poziomów trudności – dalsze etapy wcale nie są dużo trudniejsze od początkowych. Przeszkadzają wspomniane skrypty. Pisząc recenzję trójki, narzekałem też trochę na pseudo nieliniowość, która sprowadzała się najczęściej do tego, czy do danego pomieszczenia wejdziemy drzwiami, czy kanałem wentylacyjnym. Tutaj coś takiego istnieje w ilościach naprawdę marginalnych, ot, raptem kilka razy miałem wybór, dlatego też grę można spokojnie zaszufladkować jako do bólu liniową.
A fabuła? Jest. Gra w końcu sygnowana jest nazwiskiem samego Toma Clancy'ego, więc powinna przedstawiać świetną intrygę polityczną. W sumie tak jest, mamy małą wojnę, szalenie pomysłowe zabezpieczenie jej dowodzącego i groźbę epidemii przeplatane oczywiście paroma zwrotami akcji. Zapewne fanom tego typu historii się spodoba, dla mnie jednak nie była ona motywacją do zaliczania kolejnych misji, a co najwyżej otoczką łączącą poszczególne poziomy w logiczną całość, przy okazji umilając rozgrywkę. Bo to właśnie ona jest dla mnie najważniejsza w serii „Splinter Cell” – chowanie się w cieniu potrafi przykuć do monitora na długie godziny.
To, czego najbardziej żałuję, to brak trybu cooperative. W „Chaos Theory” był po prostu genialny, jeszcze lepszy od świetnego singla. Tutaj jest tylko zwykły tryb multiplayer, który, delikatnie mówiąc, mi nie pasuje. Jak mi się zdaje, jest to prawie dokładnie ten sam tryb, co w trójce, a zdania co do niego nie zmieniłem. Bieganie najemnikiem, bądź agentem jest dla mnie nudne i zwyczajnie słabe. Nie rozumiem też, dlaczego nie może działać na silniku gry, ani korzystać chociażby z jej systemu sterowania. A tak dostajemy jakby oddzielną produkcję, której poziom pozostawia wiele do życzenia. Przynajmniej w moim przypadku, gdyż są ludzie, którym ten tryb się podoba. Nie zmienia to jednak faktu, iż moim zdaniem „Splinter Cell” istnieje tylko w single playerze.
„Pandora Tomorrow” to kawał solidnej, skradankowej rozrywki, której na PC prawie się nie uświadczy (na konsolach zresztą chyba też). Technologicznie jest trochę w tyle, brakuje wielu świeżych rozwiązań, grafika jest średnia, ale i tak gra się świetnie. Gra studia Ubisoft jest zwyczajnie świetna. Może nie tak dobra jak „Chaos Theory”, nie tak innowacyjna jak pierwszy „Splinter”, ale polecam ją z całego serca.
Plusy
- grywalność
- przedstawiciel zanikającego gatunku
- niezła fabuła
- etap w pociągu
Minusy
- podstarzała grafika
- brak kilku nowszych rozwiązań
- rażąca miejscami skryptowość i sztuczność
Brak obrazów powiązanych z tą grą.