Painkiller Resurrection
Dodano dnia 18-01-2010 19:12
Kolejna część gry, która rozsławiła polskie studio People Can Fly, stworzona przez studio Homegrown z początku zapowiada się całkiem ciekawie. Niebrzydkie pudełko, przekonujący kit wciskany przez marketingowców na jego odwrocie – aż przestałem bać się odpalenia tejże produkcji. Bardzo przyjemna dla ucha muzyka płynąca z głośników podczas instalacji zakorzeniła mi nawet w głowie wątpliwości co do rzetelności innych recenzji. Jednak już po 15 minutach rozgrywki, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem na własnej skórze pewnej świętej zasady recenzentów – grę należy przejść do końca. Po tym czasie eksterminacja wrogów przestała przynosić jakąkolwiek radość, zostało tylko jedno uczucie – ogarniająca coraz bardziej frustracja. Fabuła jest tu szczątkowa. Ot, mamy płatnego mordercę z zasadami, który zabija tylko „tych złych”. Jednak podczas wykonywania pewnej misji sprawy się komplikują – w ulicę, na której zaraz wybuchnie samochód-pułapka wjeżdża autobus pełen niewinnych ludzi. Także kobiet i dzieci. Williama „Dzikiego Billa” Shermana, gdyż tak nazywa się nasz heros, rusza sumienie. Wybiega na drogę, macha rękami, aby autobus się zatrzymał, zawrócił. Za późno, wszyscy giną. My zaś, jak w poprzednich częściach, trafiamy do Czyśćca, w którym będziemy walczyć o odkupienie grzechów. Póki co wygląda obiecująco, prawda? Cóż, pierwszy kwadrans gry jeszcze nie minął. Później okazuje się, iż przez 90% gry będziemy tylko przeć przed siebie kompletnie zapominając, co właściwie robimy i gdzie się znajdujemy. Historia przedstawiana w formie komiksu (pomysł żywcem zerżnięty z Max Payne’a) przypomni o sobie co jakiś czas, ale oglądając przerywniki coraz mocniej zastanawiałem się, po co właściwie są. Bez fabuły gra znacznie zyskałaby na grywalności, gdyż wtedy można by szybciej ją skończyć. A czas działa zdecydowanie na jej niekorzyść. Gameplay przez całe 5h potrzebne na ukończenie produkcji jest jednakowo schematyczny, monotonny i nijaki. Biegniemy przed siebie, zabijamy demony, biegniemy dalej, zacinamy się na kilka(naście) minut i od początku. Rodzajów kreatur są dziesiątki, ciekawie obmyślonych (choć zdecydowana większość to dzieło ludzi z PCF), ale już ich rozmieszczenie jest zwyczajnie idiotyczne. W każdym miejscu możemy się spodziewać dosłownie każdego. Większość przeciwników to po prostu jakieś „coś”, więc ich obecność w różnych lokacjach nie dziwi, ale już np. pijacy w katedrze są zdecydowanie nie na miejscu. Animacja szwankuje na szczęście bodaj w przypadku tylko jednego typu przeciwników, reszta porusza się całkiem nieźle. Demony umierają na całe dwa różne sposoby – zwyczajnie padają bądź rozlatują się na kawałki. Zawsze identycznie, każda kończyna i głowa odpadają od korpusu, co przez częste występowanie szybko zaczyna śmieszyć. Zabijając dla odpuszczenia grzechów skorzystamy z kilku ciekawych broni. W większości znanych z pierwowzoru oczywiście, nie liczcie na coś nowego. Autorzy twierdzą, iż jest ich osiem, ja niestety znalazłem tylko sześć. Powraca niezawodny painkiller, z którego korzystamy przez większość czasu, gdyż nie wymaga on amunicji. Comeback zalicza także niezawodna kołkownica. Prócz tego w łapska dostaniemy wyrzutnię rakiet połączoną z minigunem, shotguna i dwa karabiny. Każda broń posiada dwa tryby strzału. Przykładowo jeden z karabinów strzela czymś w rodzaju shurikenów lub razi prądem, zaś kołkownica, jak można się domyślić, strzela kołkami, ale ma także coś w stylu granatnika. Narzędzia te są pomysłowe, ciekawe i bardzo oryginalne. Niestety, co jest rzeczą niedopuszczalną w tego typu grach, często brakuje do nich amunicji. Jak mam niby odprawić hordy demonów, gdy nie mam czym strzelać?! Pozostaje zabawa z painkillerem... Prócz tego za zbieranie dusz pokonywanych wrogów dostajemy możliwość przemiany w demona. Jesteśmy wtedy nieśmiertelni, a wszyscy wrogowie padają po jednym ciosie. Chyba dosłownie wszyscy włącznie z bossami. Jedną z tych przerośniętych wersji zwykłych przeciwników (tylko ostatnia dwójka wygląda inaczej) pokonałem... przypadkiem. Byłem demonem, coś na mnie wyskoczyło więc w to walnąłem, a chwilę potem z cut-scenki dowiedziałem się, że to był boss. Nie ma co, naprawdę potężny. O reszcie nie ma co nawet wspominać – do pokonania tych gigantów wystarczy latać w kółko i strzelać w którąkolwiek część ciała – nawet painkillerem idzie ich odesłać do piekła.Wśród sześciu przygotowanych etapów jest zaledwie jeden dobry – poziom piąty, który można skończyć w kilka minut. Jakaż była moja radość, gdy okazało się, że zamiast dwóch pełnoprawnych map mam przed sobą już tylko jedną! I będzie koniec! Nareszcie! Ukończę ją! Jednego tej grze domówić nie można – po jej przejściu czuje się niezmierną radość. Gdy tylko pomyślę, że nie będę już musiał do niej wracać, od razu lepiej się czuję. Trzeba jednak innych przed nią przestrzec, dlatego kontynuujmy recenzowanie. Etapy, które przyjdzie nam zwiedzić, nie są w sumie brzydkie. Niestety, ich pokonywanie jest skrajnie frustrujące. Nasz bohater nie umie nawet dobrze po schodach chodzić (co chwilę trzeba skakać) i bez przerwy się gdzieś zacina. Jakby tego było mało, autorzy zmuszają nas do brnięcia przez różne trudno dostępne miejsca. Dlaczego nie mogli zrobić normalnej drogi, tylko pchają nas prawie pionowo pod górę?! Tu nawet po moście swobodnie przejść nie można w obawie, że nasz przesadnie żwawy bohater nie zleci w przepaść. Na dodatek złego nie zginie i trzeba będzie z powrotem biec kawał drogi. Szybkie wczytywanie oczywiście jest, jednak strach go używać. Czasem loadingi potrafią być dłuższe niż w premierowej wersji „Wiedźmina”. Na komputerze z 2 GB Ramu. Gdybym był optymistą powiedziałbym, iż przez to gra w „Resurrection” uczy nieszablonowego myślenia. Ale nawet wtedy natrętną byłaby myśl, że w każdej innej grze etapy są skonstruowane normalnie, więc przez takowe podejście co najwyżej stracę czas na próbie przeciśnięcia się przez jakąś szczelinę w innych produkcjach. Już jakiś czas temu wspomniałem, iż jednym z elementów rozgrywki jest zacinanie się. Ludzie z Homegrown nie poskąpili nam ciasnych przejść, dla których na pierwszy rzut oka nawet szkielet byłby za gruby, a my (cud!) jednak się tam mieścimy. Po pewnym czasie człowiek z coraz większą irytacją sprawdza każdą szczelinę. Mimo to i tak nic nie pobije wrogów, którzy spawnują się prawie zawsze na naszych oczach. Niektórzy jeszcze próbują udawać, że jako demony mogą to robić (czyt. pojawiają się np. w chmurach pyłu itp.) inni jednak ot tak, bezczelnie materializują się tuż przed nami. Jednocześnie ta irytująca sytuacja potrafi śmieszyć – gdy „miejsce zrzutu” jest tylko w jednym miejscu, wystarczy ustać tuż przed nim i strzelać, aż wrogowie przestaną się zjawiać. Super... Niektórzy z przeciwników potrafią także atakować z dystansu – ot, kulą ognia, jakimś toporkiem czy kawałkiem mięsa. Co ciekawe, umieją atakować w linii poziomej i z góry, ale już gdy to my jesteśmy (dosłownie) górą, możemy być zupełnie spokojni – nikt nas nie sięgnie. Oprawa wizualna jest znośna, lecz niczym specjalnym nie zaskakuje. Modele przeciwników są dobre, bardzo fajnie wygląda broń, ale w ogólnym rozrachunku grafika jest co najwyżej średnia. Co jakiś czas zdarza się wpaść na zapomnianą przez twórców teksturę w katastrofalnej rozdzielczości. I to wcale nie ukrytą gdzieś w zakamarkach mapy... Komiksowe karty przerywników też są niezłe, ale nic ponad to. Z całością kontrastuje poziom udźwiękowienia. O ile ryki przeciwników są zwyczajnie słabe, muzyka nam towarzysząca jest naprawdę bardzo dobra! Najbardziej podobały mi się utwory z gitarami elektrycznymi – nie za mocne, nie za lekkie, idealnie pasujące do gry. Amatorzy czegoś lżejszego także znajdą coś dla siebie. Niestety, to tylko jedna z nielicznych pereł w morzu błędów i frustracji. W kwestii głosów, wydawca zdecydował się na polonizację pełną, co, o dziwo, wyszło całkiem znośnie. Głos Shermana, który jest narratorem, brzmi o wiele lepiej niż Radosław Pazura, który w drugiej części „Max Payne’a” pełnił tę samą rolę. Towarzysząca nam duchowo przewodniczka (która swoją drogą rzadko kiedy się odzywa) także nie wywołuje urazów aparatu słuchowego. Niestety, twórcy gry nie potrafili zadbać o to, aby choć wypowiadanych kwestii nie dotknęły błędy. Już w trakcie pierwszego przerywnika na jednym z kadrów tekst rozmija się z kwestią czytaną przez aktora. Potem nie raz zdarza się powtarzanie kilka razy tych samych słów, czy milknięcie w połowie zdania. Zresztą zdaje mi się, że testerzy mieli równie (albo i bardziej) dość tej gry jak ja, gdyż wymienione bugi to tylko czubek góry lodowej. Najgorsze wśród tego jest to, iż nawet jeśli gracz się przemoże i zagra trochę dłużej, „Resurrection” się na niego wypina i zaczyna się ciąć, wywalać do pulpitu czy powodować zawieszenie całego systemu. Nie będę nawet wspominał o absurdalnych wymaganiach sprzętowych, bo szkoda na to słów. Mogłoby się wydawać, że gra, której akcja toczy się w Czyśćcu, gdzie walczy się z setkami demonów na każdej planszy powinna być klimatyczna. Zdaje się jednak, że to tylko taki mój głupi wymysł, gdyż w najnowszym „Painkillerze” nie ma nawet krzty klimatu. Przemierzając ciemne lokacje nie odczuwamy najmniejszych nawet emocji. Gdyby nie to, że musiałem ten tekst napisać, gra wyleciałaby z hukiem z dysku najpóźniej po ukończeniu pierwszego etapu.Na całe szczęście dla mnie nie mogę testować trybu wieloosobowego, z prostej przyczyny – nie ma z kim grać. Wyszukiwarka znalazła całe 4 serwery (!), ale do żadnego nie szło się podłączyć. Mimo iż zaktualizowałem grę do najnowszej wersji (specjalnym programem dołączonym do produkcji), wciąż otrzymywałem komunikaty o konieczności ściągnięcia łatek. Po kilkunastu próbach dałem sobie spokój i z wielką ulgą, z poczuciem spełnionego obowiązku, usunąłem grę z dysku. Teraz, gdy kończę pisać recenzję, jestem jeszcze bardziej szczęśliwy – niedługo cała moja przygoda z „dziełem” Homegrown się zakończy. Jeśli ktoś lubi staroszkolną rozgrywkę polegającą na bieganiu w kółko i mordowaniu wszystkiego, co żyje, niech lepiej odpali część pierwszą (lub dodatek do niej). Wciąż jest to bardzo dobry wybór. A „Resurrection” nie kupujcie, błagam was. Może dzięki temu zacna niegdyś marka „Painkiller” zostanie nareszcie pozostawiona w spokoju.
Plusy
- muzyka
- przez kwadrans nawet bawi...
Minusy
- ...potem już tylko frustruje
- monotonna
- nudna
- irytująca
- przerośnięte kreatury zwane bossami
- braki amunicji
- czasy ładowania
- budowa etapów
- w sumie - gra jako całość