Mortal Kombat: Armageddon
Dodano dnia 02-03-2010 11:50
Zawsze lubiłem gry z serii Mortal Kombat. Nawet czwarta odsłona sagi, powszechnie uznawana za mocno nieudaną, przypadła mi do gustu. Tym niemniej, gdy jakiś czas temu po raz pierwszy zetknąłem się z inkarnacją serii na konsolach szóstej generacji (Playstation 2, GameCube, Xbox) zatytułowaną Mortal Kombat: Armageddon, gra mnie bardzo mocno odrzuciła. Niepojętym było dla mnie, jak bijatyka prezentująca tak sztywne i szkaradne pojedynki mogła uzyskać średnią ocen w Internecie na poziomie przekraczającym siedemdziesiąt pięć procent. Tak więc moja pierwsza randka z nową generacją Mortali skończyła się szybkim i brutalnym koszem. Jednak jakiś czas później, w wyniku różnych bardziej i mniej dziwnych wydarzeń, ponownie doszło do randez-vous między mną a Armageddonem. Tym razem zaiskrzyło...
Ostateczna ostateczność
Nim przejdę do pikantnych szczegółów z naszego spotkania, pierwej troszkę historii. Po słabo przyjętym Mortal Kombat 4, wiele osób spisało już serię na straty. Tymczasem Mortal Kombat: Deadly Alliance, pierwsza część serii wydana na konsole wtedy jeszcze najnowszej generacji (Playstation 2, Xbox i Gamecube), została bardzo ciepło przyjęta. Podobny los spotkał kolejną odsłonę Śmiertelnego Pojedynku, Mortal Kombat: Deception. Armageddon, chronologicznie siódma część sagi, zapowiadana była jako ostateczna odsłona, podsumowanie wszystkiego, co najlepsze w serii, nim ta przejdzie w erę High Definition.
Armageddon został rozpoczęty!
I faktycznie, jeśli chodzi o liczby, to gra potrafi zrobić wrażenie. Do dyspozycji gracza oddano przeszło sześćdziesiąt postaci, wśród których znajdziemy wszystkich bohaterów z poprzednich części, wliczając w to bossów i ukryte postacie. Jeśli komuś mimo wszystko mało, może też sobie stworzyć własnego zawodnika. Okładać się można na kilkudziesięciu arenach, a liczba możliwych do wykonania fatalities, słynnych efektownych i niezwykle brutalnych wykończeń pokonanych przeciwników, sięga kilku tysięcy – choć w tym ostatnim przypadku jest to liczba nieco naciągana, ale nie uprzedzajmy faktów.
Cała otoczka fabularna również stara się podkreślić „ostateczność” całego przedsięwzięcia. W bardzo efektownym filmiku wprowadzającym widzimy jedną wielką rozpierduchę w wykonaniu wspomnianych wcześniej sześćdziesięciu wojaków, narrator, gdy tylko ma okazję, to podkreśla wagę całej batalii. Leją się oni o tajemniczy artefakt o niewyobrażalnej mocy, który to zwycięzcy da... niewyobrażalną moc. I przy okazji zakończy cały rozlew krwi.
Wybierz swoje przeznaczenie!
Poznawszy fabularny pretekst do wyrywania wrogom kończyn, możemy z czystym sumieniem i w imieniu lepszego dobra rozpocząć dekapitację przeciwników. Samotnicy mają do wyboru dwa tryby rozgrywki – klasyczne Arcade mode, w którym wybrana przez nas postać przebija się przez drabinkę złożoną z różnych przeciwników, by na końcu dostać solidnego łupnia od mega-super-hiper-przekoksanego bossa oraz tryb Konquest, popularna ostatnio w bijatykach mieszanka zwyczajnych walk z mocno uproszczonym klonem God of War czy innego Devil May Cry’a. Tutaj już jesteśmy skazani na z góry wybranego przez twórców bohatera, niejakiego Tavena, ale jest to o tyleż uzasadnione, że wokół niego kręci się cały wątek fabularny, poznawany zresztą przede wszystkim właśnie w Konqueście - zakończenia, jakimi jesteśmy raczeni w nagrodę za ukończenie Arcade Mode, sprowadzają się do kilku zdań opisujących, co się dalej stało z postaciami. Jeśli ktoś więc interesuje się historią uniwersum Mortal Kombat, Podbój będzie zaliczyć musiał. Sama rozgrywka jest mocno uproszczona – w zasadzie wszystko sprowadza się do zbierania "znajdziek" i zabijania kolejnych podrzędnych wrogów, najczęściej wciskając w kółko przycisk ataku i co jakiś czas dorzucając magiczny atak, od czasu do czasu tocząc zwyczajne walki już w typowym dla serii stylu. W małych dawkach potrafi to być nawet przyjemne, choć z typowymi produkcjami tego gatunku oczywiście tryb ten równać się nie może.
Same walki, jak już wcześniej wspomniałem, są... brzydkie. O ile modele postaci i wygląd aren jeszcze nie są najgorsze, tak animacje i płynność wymiany ciosów przypominają nam radosne czasy pierwszych trójwymiarowych bijatyk. Ponadto model fizyki jako taki praktycznie nie istnieje, a ciosy i magiczne ataki bez większych oporów przelatują przez ciała przeciwników nie czyniąc im krzywdy (co działa też i w drugą stronę – łatwo jest oberwać od ataku, który ewidentnie w nas nie trafił). Słowem - żenada, która źle wygląda nie tylko przy Tekkenie i Soul Caliburze, ale także przy niemal każdej innej konkurencyjnej bijatyce, a nawet przy kilku z pierwszego Playstation. Tym niemniej, jeśli zdołamy się przyzwyczaić do sztywności animacji i zaakceptujemy kilka poprawek w prawach fizyki, to nagle Armageddon okazuje się zaskakująco przyjemny, szczególnie w trybie multiplayer. Każda postać dysponuje jednym stylem walki wręcz, jednym z bronią białą oraz kilkoma atakami magicznymi. System walki ponadto zawiera kilka urozmaicających pojedynki elementów dla zaawansowanych graczy, jak rozbudowana walka w powietrzu (tyleż fajna, co wyglądająca idiotycznie), różne możliwości kontrowania ataków czy też pułapki na niektórych arenach, których umiejętne wykorzystanie pozwala rozstrzygnąć rundę jednym ciosem. Co ciekawe, podstawy systemu są praktycznie te same, co w pierwszych częściach serii – jeśli więc ktoś kopał tyłki na podwórkowych salonach gier, to bardzo szybko poczuje się jak w domu.
Chyba najwięcej zmian doczekała się opcja wykończeń pokonanych wrogów. W poprzednich częściach polegało to na tym, że wklepywaliśmy odgórnie zaprogramowaną kombinację przycisków, co owocowało uaktywnieniem się efektownego fatality, dla każdej postaci innego. Tutaj otrzymaliśmy możliwość stworzenia własnej kombinacji wykończenia z całej gamy „puzzli” składających się na ostateczną dekapitację wroga. Wygląda to tak, że rozpoczynamy fatality, powiedzmy wyrwaniem serca z piersi. Następnie mamy kilka sekund, aby zadecydować, czy ładniejsze będzie oderwanie ręki, czy skręcenie karku. Odrywamy rękę, następnie walimy nią oponenta po twarzy. Z każdą kolejną sekwencją mamy coraz mniej czasu na kolejny element układanki, więc postanawiamy już zakończyć całość oderwaniem głowy. Prawdziwi twardziele potrafią stworzyć w ten sposób łańcuch złożony z nawet jedenastu ataków, a łączna liczba kombinacji do wykonania jest olbrzymia. Rozwiązanie to ma jednak jedną zasadniczą wadę – niemal wszystkie fatale dla każdej postaci wyglądają przez to identycznie, więc radość z ich wykonywania szybko zaczyna umykać.
Znacznie więcej radości dają „death traps”, czyli wspomniane wcześniej interaktywne miejsca na arenach. Najczęściej sprowadzają się one do zrzucenia przeciwnika na niższy poziom, gdzie kontynuowana jest walka. Czasem jednak mają bardziej śmiercionośne skutki – zadając cios w odpowiednim miejscu, możemy zrzucić wroga wprost pod koła nadciągającego metra, do zbiornika z kwasem czy też nadziać go na znajdujące się wokół areny kolce. Nie ma nic piękniejszego niż przegrywanie całej walki i odwrócenie jej losów jednym ciosem zadanym we właściwym momencie stojąc we właściwym miejscu.
Motor Kombat
Zdecydowanie wart wzmianki jest też tryb Motor Kombat. Jest to minigierka, w której, sterując karykaturalnymi wersjami kilku najbardziej popularnych postaci, możemy... ścigać się. Przypomina to Mario Kart, tory są wzorowane na arenach ze zwykłych trybów gry (są nawet death traps!), a każda postać posiada indywidualny atak specjalny, którym może spowolnić przeciwnika. Jest to naprawdę sympatyczny dodatek, szczególnie jeśli ma się żywego przeciwnika do rywalizacji.
Fatality!
Mortal Kombat: Armageddon jest bardzo nierówną grą. Graficznie prezentuje bardzo słaby poziom, tryb Konquest nie powala, nowy system Fatality jest raczej chybiony, brak jej też ogólnego szlifu, system walki pełen jest błędów, a twórcy nawet nie próbowali się wysilać, by zbalansować jakoś poszczególne postacie. Z drugiej strony, gdy już przymkniemy oko na niedoróbki i damy jej szansę, gra okazuje się zaskakująco grywalna w trybie multiplayer, dużo też zyskuje dzięki trybowi Motor Kombat, który po niewielkim rozbudowaniu mógłby nawet się bronić jako samodzielna gra. Imponująca jest też liczba postaci, aren i różnych możliwych do odblokowania dodatków. Na pewno mogę ją polecić fanom Mortal Kombat, dla nich jest to tytuł obowiązkowy. Co się tyczy zwykłych graczy, polecam wcześniejsze wypróbowanie tego tytułu u znajomych – jeśli nie odstraszy Was wygląd walk i macie z kim grać, to powinniście być zadowoleni.
Ps. Gra oferuje także możliwość grania po sieci, której nie byłem w stanie przetestować z racji braku połączenia konsoli z Internetem.
Plusy
- liczba postaci i aren
- walki są przyjemne
- dużo bonusów do odblokowania
- Motor Kombat!
Minusy
- grafika
- niedopracowanie
- chybiony pomysł z nowymi Fatalities
- Konquest mógł być lepszy