Brothers in Arms: Hell's Highway
Dodano dnia 04-06-2010 19:23
Seria Brothers in Arms od zawsze była inna od większości drugowojennych FPS-ów. Nie chciała osiągnąć grywalności szybkością i efektownością rozgrywki, a satysfakcją wynikającą z pokonania wroga „sposobem”. Przy tym nigdy nie była zbyt prosta. Najnowsza odsłona czyni krok w stronę nowszych, bardziej przystępnych standardów, jednakże nadal pozostaje grą dla tych, którzy pragną czegoś więcej niż tylko n-tej produkcji z masą broni i ogromną ilością wrogów.
Lepsze, bo inne?
Zmiany widać na pierwszy rzut oka. Gry z serii BiA zawsze były nastawione na taktykę flankowania – najpierw przyciskamy wrogów ogniem z pomocą naszych podkomendnych, potem zaś zachodzimy ich z boku czy od tyłu i wykańczamy, gdy w panice rzucają się do ucieczki. Obecnie wygląda to prawie identycznie, acz wprowadzono pewne modyfikacje. Przede wszystkim system osłon – wzorem Gears of War czy Grand Theft Auto IV, możemy się tu schować praktycznie za każdym większym elementem otoczenia. Wszystko posiada również swój stopień odporności na ogień. Tak więc beczki rozpadną się już pod ostrzałem z karabinów, który z kolei przetrzymają worki z piaskiem. Taką osłonę zaś można zniszczyć rzucając granat, bądź strzelając z czołgu czy działa 88mm. Zawsze niewzruszone pozostaną za to wszelkie mury i pojazdy. W związku z tą nowością, troszkę inaczej wygląda przemieszczanie się w trakcie walki. Obecnie bowiem nie wystarczy już kucnąć i brnąć do przodu – bezpieczni jesteśmy tylko za osłoną. W związku z tym lawirujemy sprintem pomiędzy kolejnymi elementami zapewniającymi nam ochronę. Dzięki temu rozgrywka jest obecnie o wiele bardziej dynamiczna niż wcześniej.
Ciekawy jest także nowy system zdrowia, który jednocześnie czyni krok w stronę realizmu i... w stronę przeciwną. Jak to możliwe? Ano, można się narażać na teoretycznie większy ostrzał, ale Baker jest w stanie o wiele mniej na siebie przyjąć (dokładnie jeden czy dwa pociski). Może pomyślicie, że plotę teraz bzdury, ale już tłumaczę o co w tym wszystkim chodzi. W grze zniesiono zupełnie pasek zdrowia, stosując znany z innych produkcji czerwony ekran. Tu jednak nie informuje on nas o szkodach poniesionych przez bohatera, a o tym, pod jak mocnym ostrzałem się znajduje, czyli jak niewiele brakuje do tego, by oberwał. Za potwierdzenie mej tezy niech posłużą słowa kompanów „Baker uważaj! Szwaby nie zawsze będą pudłować”, gdy schylimy się w ostatniej chwili. Poza tym gdy znajdziemy się z kimś twarzą w twarz, giniemy zawsze, jeśli nie pociągniemy od razu za spust. Sprawia to, że sławne z poprzednich części rajdy „na Rambo” (gdy nie mogliśmy inaczej sobie poradzić – po jakimś czasie zdrowie i tak można było odnowić) nie mają racji bytu – szanse w starciu z dwoma przeciwnikami naraz, już na średnim poziomie trudności, są znikome. Cóż, nie bez powodu nazywa się on „Weteran”. Z drugiej strony - po przywyknięciu gameplay wcale nie jest trudny. Musimy po prostu nauczyć się korzystać z naszych podwładnych i nie wystawiać się na ogień wrogów, a gra idzie całkiem gładko.
Kompania braci.
Właśnie – podwładni. Jak zawsze dostajemy pod naszą opiekę grupy żołnierzy, którym możemy wydawać proste polecenia takie jak ostrzał pozycji, przemieszczenie i podążanie za dowódcą (czyli graczem). Nie ma już opcji szarży na pozycję przeciwników. Powód jest prosty – kumple giną jeszcze szybciej niż my. Specjalizacji poszczególnych teamów jest kilka. Powraca sekcja ogniowa dobra do przyciskania wroga, oddział szturmowy mogący nam towarzyszyć przy flankowaniu (jednak osobiście przez większość czasu gry wolałem wykorzystywać ich tak samo jak sekcję ogniową) oraz grupa z MG-42. Po raz pierwszy też dane nam będzie dowodzić teamem wyposażonym w bazookę – szalenie przydatnym do szybkiej eliminacji wrogów i gniazd z karabinami maszynowymi. W zamian za to, pod naszą komendę nie trafi już nigdy czołg. W sumie to dobrze, bo stanowił zazwyczaj tylko zbędny balast, który musieliśmy zostawiać za sobą, aby przypadkiem nie zdjął go wróg z RPG. Z drugiej strony twórcy wprowadzili oznaczenia nieprzyjacielskich jednostek, które informują nas, z kim mamy do czynienia. Ostatecznie mi osobiście podoba się kompromis, na jaki zdecydowali się ludzie z Gearbox Software – czołg nigdy nie trafi pod naszą opiekę, ale czasem przyjdzie nam go prowadzić. W Hell's Highway bodaj trzy razy sami zasiądziemy za jego sterami, siejąc postrach i zniszczenie. Poziomy te są, ze względu na prostotę i krótkość, świetną odskocznią od zwykłego podróżowania w żołnierskich buciorach. Nasz wehikuł jest dość odporny, poza tym zagrożenie likwiduje się nim błyskawicznie, wystarczy dobrze celować, a praktycznie nie da się tych etapów powtarzać.
Niedopracowana głębia.
Bez wątpienia ważny element Brothers in Arms od zawsze stanowił klimat. Był on budowany przede wszystkim przez kontakty z naszymi ludźmi, obserwowanie brutalnych wydarzeń, śmierci znajomych. Tu jest podobnie, aczkolwiek posunięto się znacznie dalej. Z drugiej strony w wielu miejscach mogło być o wiele lepiej. Dopracowania wymagają choćby relacje z drużyną, które mimo długich przerywników filmowych są słabsze, niż w pierwszych dwóch odsłonach serii. Po prostu nie czułem zżycia z tymi chłopakami, szczególnie wszystkimi nowymi, których Baker – główny bohater – dostał pod opiekę. Inną sprawą jest mocniej dopieszczony obraz samej wojny. Mrocznej, brutalnej, pełnej kontrastów. Za przykład niech posłużą sławne już żołnierskie żarty (tekst kumpla, gdy nasza postać zostaje powalona przez pocisk „Baker, leżysz na plecach częściej niż siostra Paddocka!”), a zaraz potem widok martwych cywili. W ogóle cała produkcja jest o wiele bardziej krwawa i sugestywna, także ze względu na nowocześniejszą grafikę. Latające części ciała po rzucie granatem robią znacznie większe wrażenie niż choćby w World at War, gdyż nie zdarzają się tak hurtowo.
Najbardziej żałuję, że twórcy nie zdecydowali się bardziej rozwinąć wątku problemów psychicznych żołnierzy. Świetny jest poziom w szpitalu, gdzie naszemu bohaterowi stają przed oczami dawni koledzy z drużyny, gdzie widzi swą przeszłość. Wygląda to trochę jak w BioShocku, jednak występuje zaledwie raz przez całą grę. Osobiście miałem wielkie poczucie niedosytu, gdyż po przeczytaniu wielu opinii o produkcji spodziewałem się czegoś więcej. Uznawano ją za najbardziej sugestywną i wstrząsającą wizję największego konfliktu zbrojnego w historii, jaka kiedykolwiek ujrzała światło dzienne. Cóż, chyba się z tym zgodzę, ale mimo to nie jest to ten poziom, który chciałbym zobaczyć w grach. Cała nadzieja w kolejnej odsłonie, będącej już w fazie produkcji.
Troszkę kuleje także fabuła. Poznajemy dzieje kompanii Bakera podczas (nie)sławnej operacji Market-Garden, kiedy to spadochroniarze zostali zdziesiątkowani, a potem wyparci z Holandii. My jednak kierujemy jednym z oddziałów, któremu pomimo strat ostatecznie udało się wykonać cel. Przez to nie do końca widać okrucieństwo wojny, beznadziejną sytuację tych ludzi. O wiele bardziej wolałbym być w większości, która przeżyła jeszcze więcej. A tak jest mocno, ale nie aż tak, jak być mogło. Widać, że ludzie z Gearbox'a się starają i próbują zrealizować swoją wizję tego konfliktu, ale nie do końca im to wychodzi. Mają pomysł, potrzeba im jednak doświadczenia. To, jak się zdaje, już nabyli i kolejna odsłona może być naprawdę świetna. A tak dostaliśmy grę zaledwie bardzo dobrą. Delikatnie zawiodła mnie również końcówka, kiedy to w ogóle nie czułem nasilenia walk. Wrogów niby było więcej, ale zdążyłem na tyle się ze wszystkim oswoić, że nie stanowili gorszego problemu niż oddziały, z którymi dane mi było walczyć na początku. Ogólnie produkcja skończyła się dość niespodziewanie i nagle, a przy tym nijako.
Prawie piękna gra.
Czas zejść w końcu na ziemię i omówić kwestię oprawy audiowizualnej. Hell's Highway hula na silniku Unreal Engine 3 i to zdecydowanie widać, szczególnie nocą i w czasie deszczu. Grafikom jednak również potrzeba trochę praktyki. Dłonie naszego bohatera są nienaturalne, modele postaci zdecydowanie za niskie, mimika – można powiedzieć – w ogóle nie istnieje, zaś ogólna plastikowość czasem trochę kłuje po oczach. Nie powiem, aby gra była brzydka, ale z takim zapleczem można by zdziałać o wiele więcej i stworzyć coś pięknego. Choć zdarzają się oczywiście i bardzo dobre momenty. Poza tym całość prezentuje się dobrze, ale ma wiele niedociągnięć. Gdybym się czepiał, mógłbym wymienić jeszcze wiele szczegółów („sztywny” cień Bakera, brak AA), jednak nie są to elementy psujące radość z rozgrywki, dlatego je pominę. Dźwięk zaś stoi na wysokim poziomie, szczególnie odgłosy pola bitwy. Po raz kolejny, wzorem Road to Hill 30 usłyszymy rodzimych aktorów, którzy spisali się całkiem nieźle. Nawet do głosu głównego bohatera po pewnym czasie da się przyzwyczaić, jednak czasem jego głos jest nienaturalnie czysty oraz trochę zbyt ckliwy. Rozkazy na szczęście wydaje bardzo przekonująco, a to właśnie te kwestie usłyszymy najczęściej. Pozostali aktorzy również spisali się dobrze, choć rewelacji brak.
Muszę wspomnieć o trybie multiplayer, jednak nie mam zbytnio o czym pisać. Dlaczego? Ano dlatego, że nie mogłem się podłączyć do żadnego serwera. Jest ich kilka, a więc kto chętny, może zagrać. Ja zostałem tej możliwości pozbawiony, nie mogę więc ocenić trybu wieloosobowego. Za każdym razem, gdy próbowałem dołączyć od jakiejś gry, otrzymywałem komunikat o błędzie połączenia. A szkoda, gdyż w poprzednich odsłonach dowodzenie grupami wraz z innymi ludźmi (i przeciw nim) było oryginalne i grywalne.
Nie warto... przejść obojętnie.
Ostateczna ocena będzie dana trochę na wyrost, za dobre chęci i kroki poczynione we właściwym kierunku. Grze bowiem trochę brakuje do wysokiego poziomu, jednak jest bardzo grywalna. Wystarczy dopracować kilka elementów, z sugestywnym klimatem i grafiką na czele, a nowa odsłona Brothers in Arms może stać się jednym z najlepszych FPS-ów ostatnich lat. Osobiście bardzo bym sobie tego życzył, gdyż pomimo świetności produkcji takich jak Modern Warfare 2, brakuje mi odskoczni w postaci gier trochę bardziej wymagających, ale jednocześnie nie mniej satysfakcjonujących. Tymczasem z trzecią częścią serii polecam zapoznać się wszystkim tym, którzy chą po prostu spróbować czegoś innego. Znajomość Road to Hill 30 i Earned in Blood konieczna nie jest (we wstępie poznajemy najważniejsze ich momenty), ale się przydaje. Tak czy inaczej – polecam.
Plusy
- kilka dobrych zmian
- taktyczne zacięcie
- mimo niedociągnięć – klimat i fabuła
- całkiem ładna oprawa
Minusy
- wiele elementów wymaga dopracowania
- plastikowość grafiki
- lubi się sypnąć