Hard Reset
Dodano dnia 12-08-2011 00:12
Sukcesy CD Projekt Red, People Can Fly, Techlandu i City Interactive sprawiły, że już nikt na hasło “polska gra komputerowa" nie reaguje ironicznym uśmieszkiem. Zainspirowały też innych, by spróbować swoich sił. Doskonałym przykładem jest tutaj Flying Wild Hog - debiutująca, choć składająca się w dużej mierze z weteranów pracujących między innymi przy Wiedźminie grupa, która w ostatnim czasie narobiła sporo zamieszania, wyskakując znikąd z zapowiedzią niemal gotowego "Hard Reset".
Muszę przyznać, przyzwyczajony do wieloletnich kampanii reklamowych i stopniowego odsłaniania kolejnych kart przez twórców najgłośniejszych hitów, dałem się zaskoczyć. "Twardy Reset" pojawił się nagle, faktycznie wygląda na produkt na ukończeniu, a do tego wydaje się, że twórcy doskonale wiedzieli, co chcieli stworzyć. I planu konsekwentnie się trzymali.
A co chcieli stworzyć? Staroszkolnego First Person Shootera z najlepszych czasów gatunku. Takiego, jak "Quake"," Doom" czy "Wolfenstein". Bez nadmiaru efektownych, wyreżyserowanych skryptów, systemu osłon i automatycznie regenerującego się zdrowia. Za to z apteczkami, atakującymi całymi watahami wrogami i zaskakująco wyśrubowanym poziomem trudności. Słowem - hołd dla starych czasów. I dla graczy, którzy w tych czasach swoją przygodę z elektroniczną rozrywką zaczynali.
Akcja rozgrywa się w futurystycznym mieście, mocno czerpiącym z "Łowcy Androidów". Na podstawie poziomów, w jakie miałem okazję zagrać, wiele o fabule niestety powiedzieć nie mogę. Ot, my jesteśmy dobrzy, roboty są złe, więc trzeba je hurtowo eliminować. Jakiegoś drugiego dna albo wielkiego korporacyjnego spisku w tle nie stwierdzono. Ale za to scenki przerywnikowe zrealizowane zostały za pomocą naprawdę klimatycznych komiksów. Trochę ostatnio za często twórcy sięgają po taką formę przedstawiania wydarzeń, ale że tutaj jest ona zrealizowana naprawdę ładnie - nie ma co narzekać. Styl tych przerywników mocno przypomina te, jakie znaleźć można było chociażby w wydanych na PSP odsłonach gier z serii "Metal Gear Solid".
Rozgrywka sprowadza się niemal wyłącznie do parcia naprzód i eliminowania wszystkiego, co się rusza. Czasem jeszcze po dotarciu do wyznaczonego punktu, musimy coś włączyć lub wyłączyć. I znowu przeć do przodu. Same walki są całkiem przyjemne. Przeciwnicy nadmiarem inteligencji nie grzeszą, ale nadrabiają szybkością i wyjątkową wytrzymałością. Na każdym kroku trzeba się mieć na baczności, bowiem nawet najsłabszy niemilec, zlekceważony, może odebrać całkiem pokaźny kawałek energii. A tą, jak już wspomniałem, odnowić można jedynie za pomocą apteczki. Walki ułatwiać sobie możemy wykorzystując elementy otoczenia - gdy przeciwnicy przebiegają obok terminala, wystarczy w niego strzelić, by porazić ich prądem. Uszkodzenie walających się po okolicy wybuchowych beczek i samochodów również potrafi odwrócić losy pojedynku. Na krótką metę się to sprawdza, ale jeśli pełna wersja sprowadzać się będzie w kółko do tego samego, szybko stanie się to nużące. Zwłaszcza, że nawet walka z wielkim gigantem, danie główne demka prasowego, również polegała na ciągłym ostrzeliwaniu kilkudziesięciometrowego kolosa, aż ten padł. Przyjemne, ale na jeden raz, mam nadzieję, że pełna wersja zaoferuje nieco bardziej urozmaiconych bossów.
Na plus na pewno zaliczyć można system rozwoju postaci. Za zdobywane w trakcie gry punkty doświadczenia rozwijać możemy się w trzech kierunkach - ulepszać własną odporność albo dwie podstawowe bronie, karabin maszynowy i działko plazmowe. Wśród ulepszeń znajdziemy chociażby tarcze dającą dodatkową odporność, alternatywne tryby strzelania albo dopalacze zwiększające siłę ataku. Zwłaszcza alternatywne tryby strzelania warte są zainwestowania punktów - dzięki nim z karabinu maszynowego zrobimy na przykład strzelbę albo wyrzutnię rakiet. W ten prosty sposób, choć pozornie do dyspozycji mamy jedynie dwie bronie, w praktyce okazuje się, że jest ich znacznie więcej. A rodzajów naboi wciąż raptem dwa. Miłe i praktyczne.
Oprawa graficzna prezentuje się solidnie, choć opadu szczęki nie powoduje. Autorom udało się ładnie uchwycić cyberpunkowy klimat, ale tu i ówdzie razi mało dokładny model samochodu albo kiepska tekstura. Do tego przeciwnicy są strasznie mało ciekawi - ot, niczym nie wyróżniające się robociki. Nawet wspomniany wcześniej kolos jest po prostu dużą postacią - aż prosi się o jakiś wyjątkowy, warty zapamiętania design. Nic z tych rzeczy. Razi też wybiórcza destrukcyjność otoczenia - wybić możemy tylko wybrane szyby, zniszczyć konkretne obiekty, cała reszta jest nietykalna. Nie mówię, żeby od razu dawać nam swobodę niszczenia niczym w Red Faction, ale jednak nieco więcej możliwości interakcji by się przydało. Tak całość sprawia nieprzyjemne wrażenie sterylności. Bardzo dobrze prezentuje się natomiast udźwiękowienie - wybuchy, odgłosy strzałów oraz przeciwników - zrealizowane zostały jak należy. Muzyka nie razi, ale też nie wpada w ucho - ot, po prostu jest.
Po ograniu trzech dostępnych w demku prasowym poziomów mam odnośnie "Hard Reset" dość mieszane uczucia. Staroszkolny styl rozgrywki na pewno ucieszy niejednego weterana gatunku, ale pozbawiony urozmaiceń niestety szybko znudzi. Na dodatek gra nie będzie oferować multiplayera, co może okazać się poważnym błędem, drastycznie skracającym żywotność produkcji. Totalną niewiadomą pozostaje też fabuła, fani cyberpunku, a przecież także do nich skierowana jest produkcja Flying Wild Hog, raczej oczekują czegoś więcej niż prostej bajeczki usprawiedliwiającej ciągłą akcję. Zwłaszcza że termin wydania jest niebezpiecznie bliski premiery nowego "Deus Exa" i porównania między obiema produkcjami będą nieuniknione. Z drugiej strony, jeśli uda się odpowiednio urozmaicić rozgrywkę, to może być nieoczekiwany czarny koń branży. Może nie pretendent do tytułu gry roku, ale solidna, zapewniająca godziwą rozrywkę produkcja. Życzę tego studiu Flying Wild Hog z całego serca!