Binary Domain
Dodano dnia 04-06-2012 21:55
Arnold Schwarzenegger powiedział kiedyś I'll be back jako Terminator. Wojna z maszynami długo czekała na swój powrót, ale tym razem nie ze strony Skynetu, a prosto z Japonii. Roboty znowu się wkurzyły i trzeba znaleźć kogoś kto je spacyfikuje. Sarah Connor została jednak zastąpiona niesfornym oddziałem Rust Crew, a fabuła zmieniona w totalny misz masz w którym nie do końca wiadomo o co chodzi, a wątek zakręca tak ostro, że wypadamy z trasy... O czym mowa? Binnary Domain zawitało na PC, byśmy mogli nakopać maszynom do stalowych tyłków i raz na zawsze pokrzyżować ich nikczemne plany zapanowania nad światem. Boże, ale kicz...
Elektronicny Mordulec
Rok 2080. Ziemia po kilku kataklizmach. Globalny poziom wody podniósł się i tym samym, miasta by uniknąć zalania, zostały wzniesione ponad ocean. Bieda oczywiście została na dole. Żeby tego było mało robotyka rozwija się i nagle znikąd zaczęły pojawiać się one - Hollow Children - maszyny do złudzenia przypominające ludzi. Nawet nie zdają sobie sprawy z faktu, iż są robotami. Nowa Konwencja Genewska zabrania takich zabaw, więc do akcji zostaje wysłany oddział
Rust Crew, powołany do zwalczania takich przypadków, do którego należy nasz główny bohater, Dan. Mamy tu dość interesującą z początku fabułę, która bardzo szybko zmienia się w Roller Coaster tyle, że taki po którym nie mamy miłych wrażeń, a jedynie chce nam się zwracać śniadanie.
Fabuła jest zdecydowanie najsłabszą stroną
Binary Domain.
Rust Crew zostają wysłani do Japonii, gdzie znajduje się źródło całego zamieszania - Korporacja Amada. Ich zadaniem jest aresztować i przesłuchać właściciela firmy. Oczywiście nie może być za łatwo, bo po drodze jest przecież mnóstwo maszyn do ubicia. Fabuła na początku robi wrażenie ciekawej, dobrze przemyślanej i fajnie napisanej, by pod koniec rzucić na nas tak zwane
Deus ex machina i całkowicie zrujnować powagę całego scenariusza, zmieniając go w cyrk absurdu. Na szczęście klimat i kilka postaci ratuje sytuację. Na uwagę zasługuje strasznie obowiązkowy i cyniczny były agent brytyjskiego MI6 - Charlie, oraz szarmancki i do bólu logiczny francuski robot - Cain. Sam główny bohater chociaż jest sztampowym przykładem
Jankesa to kupił mnie swoim ironicznym poczuciem humoru.
Cała rozgrywka jest przepełniona akcją i filmowymi wstawkami od początku do końca. Dialogi są świetnie napisane, a zabawa nie zwalnia nawet na chwilę, częstując nas strzelaninami, pościgami, wybuchami i starciami z bezwzględnymi japońskimi robotami. Same maszyny są godnymi przeciwnikami. Na pochwałę zasługuje całe ich wykonanie. Robotom odpadają elementy pancerza, gdy stracą nogi dalej czołgają się w naszą stronę - czasem nawet udają wyłączone, by chwycić nas gdy się zbliżymy i próbować wykończyć z bliska. Maszyna pozbawiona głowy strzela na oślep, kasując najczęściej swoich towarzyszy.
Co się pan tak drzesz?!
Nasi towarzysze też nie są w ciemię bici - walczą zaciekle i pomagają, ale jak nie wydamy im rozkazu, to nie zawsze wiedzą co ze sobą zrobić. Komendy możemy wydawać na dwa sposoby: albo wciskając odpowiednią kombinację klawiszy, albo - jeśli uruchomimy takową opcję - wypowiadając (wykrzykując w moim przypadku) je do mikrofonu. Gra zawiera w sobie system rozpoznawania głosu, dzięki czemu mamy jeden, albo dwa palce wolne na rzecz naszych strun głosowych. Dodaje to dodatkowego klimatu i zwiększa immersję, chociaż przyznam szczerze, że czułem się strasznie głupio, zwłaszcza, ze gdy wrzasnąłem
Cover me, po tym jak towarzysz trzy razy nie zareagował, wzbudziłem poruszenie wśród domowników.