State of Decay
Dodano dnia 28-10-2013 23:10
Wybucha plaga zombie. Wszystko tonie w chaosie i krwi, gdy plaga rozprzestrzenia się na wszystkich za sprawą jednego ugryzienia. Jednak na horyzoncie pojawiasz się Ty. Odporny na zarazę, niepotrzebujący snu ani jedzenia, zbierający amunicję z tej samej skrzynki, która ma w sobie małą fabrykę i samoistnie się napełnia. Na swych plecach nosisz trzydzieści wioseł, pięć tasaków, trzy karabiny i wyrzutnię rakiet. I dwa motory - bo przecież ilość slotów w plecaku na to pozwala. Czy zombie nadal potrafią straszyć w takich warunkach? Nie. I tutaj pojawia się zbawca - State of Decay.
Left 4 Dead Island
State of Decay pojawił się niemal znikąd i podbił Xboksa równie szybko, jak plaga zombie opanowuje miasto. I nie ma w tym nic dziwnego. Przeciwnie. Dziwnym byłoby, gdyby taka gra zaginęła bez słuchu. Fani filmów o chodzących, rozkładających się zwłokach, polujących na wszystko, co żywe, nie mogą narzekać na brak tytułów, w których występują ich ulubieńcy. Problem jednak leżał gdzie indziej - gry te nie potrafiły dać prawdziwym fanom zombie tego, czego oczekiwali. Owszem, fajnie było wybijać tysiące zombie w Left 4 Dead i łamać wiosła na głowach truposzy w Dead Island, jednak co tak naprawdę straszy w zombie? Że chcą nas zjeść? Tak jak wszystkie inne potwory, to żadna nowinka dla graczy. Że jest ich dużo? Obcych też mamy na pęczki. Że są paskudni i śmierdzą? Znacie odpowiedź.
W zombie straszne jest to, że walczymy z ludźmi takimi jak my, którzy umarli, a jednak nie chcą odejść w spokoju. Że każde ugryzienie jest zabójcze i sprawi, że dołączymy do pozbawionych dusz, rozkładających się kanibali, stając się tym samym zagrożeniem dla tych, których kochamy. W zombie straszne jest to, że ludzie nam bliscy prędzej czy później będą chcieli nas pożreć lub poproszą nas o miłosierny strzał w głowę. Straszne jest to, że plaga rozprzestrzenia się w zastraszającym tempie, a my - zwykli cywile - jesteśmy zdani na siebie i walczyć musimy o przetrwanie. Przetrwanie, które nie sprowadza się do wyrąbania sobie drogi do punktu ucieczki, bo tak naprawdę nie ma dokąd uciekać. I to wszystko zatracone zostało przez bzdury o odpornych na plagę bohaterach. Zombie stały się kolejnym stworem bez polotu, a temat nawet największym fanom zaczyna już wychodzić bokiem.
Dlatego właśnie State of Decay jest dla fanów umarłych kanibali wybawieniem. Gra rzuca nas w środek plagi w górskim miasteczku - daje nam od razu pełną swobodę działań. Cała mapa stoi przed nami otworem i choć nie poraża swoją wielkością, w zupełności wystarcza. Istnieje tutaj główna oś fabularna, jednak nie ma co liczyć na niesamowite zwroty akcji czy poruszające historie. Kwintesencją rozgrywki jest przetrwanie.
Survival
Choć zaczynamy jednym bohaterem, po krótkim wstępie szybko dołączymy do społeczności ocalałych, którzy znaleźli swój azyl w kościele małej osady. Od tego momentu niemal dowolnie będziemy mogli przełączać się między wszystkimi - bo przecież ludzie nie są z kamienia i muszą spać i jeść, inaczej padną z wycieńczenia. A na całej mapie jest mnóstwo zadań, które nie będą grzecznie czekać, aż jeden ulubiony bohater sobie wypocznie. Jeśli nie zareagujemy na czas, musimy pogodzić się z konsekwencjami, np. śmiercią jednego z członków naszej małej społeczności, któremu nie dopisało szczęście podczas wypadu.
Wykonywanie misji i zbieranie zapasów z miasta powoduje wzrost naszego znaczenia w grupie, co z kolei przekłada się na możliwość wybierania większej ilości rzeczy ze składu, zabierania ze sobą towarzyszy w trasę czy telefonowania po biegaczy mających zebrać sprzęt, którego my już nie możemy nosić na grzbiecie. Każda postać dodatkowo ma swoje własne umiejętności rozwijające się w trakcie używania zdolności, więc przełączanie się między postaciami staje się bardziej opłacalne - wyszkoleni mają większe szanse na przetrwanie.