BioShock: Infinite
Dodano dnia 07-05-2013 15:38
Korytarze Rapture poznałem niemal na pamięć, zagłębiając się w nie przynajmniej raz do roku, aby przeżywać przygodę jako uczestnik wypadku samolotowego, następnie jako prototypowa wersja Big Daddy’ego. Mroczny klimat upadłej utopii na dnie oceanu, poczucie samotności i zamknięcia oraz niebanalna opowieść i pytania jakie produkcje stawiały przed graczem sprawiły, że za każdym razem w rozgrywkę zagłębiałem się z taką samą przyjemnością. Do najnowszej części, która opowiada zupełnie inną historią w zupełnie innym miejscu, podchodziłem od początku z dystansem. Bałem się zniszczenia klimatu i zmiany mrocznego tytułu w kolorową strzelaninę. Czy moje obawy były słuszne?
Latające miasto
Prawdę mówiąc Bioshock w tytule jest bardzo mylący, gdyż ta gra Bioshockiem nie jest. Mechanizmy rozgrywki są jedynym, co łączy oba tytuły i nic więcej. Zamiast horroru z mnogością wyborów moralnych otrzymujemy strzelaninę z niebanalną, jednak nie zachwycającą fabułą, której klimat jest zupełnie inny i fanów pierwszych dwóch części po prostu rozczaruje. Na początku rozgrywki dowiadujemy się o zadaniu - odnajdź dziewczynę imieniem Elizabeth i dostarcz ją do nas. Po krótkim wstępie lądujemy w latającym mieście noszącym nazwę Kolumbia. Jest to manifest bogactwa Ameryki, prezentacja przepychu, arystokratyzmu i potęgi. Przebywają tutaj tylko bogaci, koniecznie biali ludzie. Inne rasy i biedacy są robotnikami, których prześladowanie staje się czymś w rodzaju loterii. Jest to raj próbujący oszukać sam siebie - jego bogiem natomiast jest samozwańczy prorok Comstock, ojciec cudownego dziecka - Elizabeth.
Kolumbia jest specyficznym miejscem i na pewno wpisze się na długo jako jedna z bardziej niesamowitych i interesujących miejsc akcji w grach. Chęć pokazania mocy jest ukazana na każdym kroku - pompatyczny patriotyzm, wszechobecne flagi i pusta duma starają się wołać z każdego kolorowego konta miasta zawieszonego w chmurach. Za wszelką cenę stara się nie zauważać własnych błędów i wywodzi Comstocka na boski poziom - wszechwiedzący, wszechmocny, grozi palcem z pomników i obrazów ukazujących go z aureolą nad głową.
Propaganda jest bardzo silną i nieodłączną częścią funkcjonowania miasta, wszyscy zdają się jej bezsprzecznie poddawać. Nawet przez myśl nie przejdzie im kwestionowanie czegokolwiek.
Kolumbia jest zupełnym przeciwieństwem Rapture - kolorowe, otwarte, zawieszone w powietrzu i zamieszkane przez ludzi. Nie zmierzymy się tutaj ze splicerami uzależnionymi od plazmidów, a ze siłami broniącymi miasta przed intruzem - milicją i żołnierzami.
Vigor Plazmidów
W Kolumbii również nie zabrakło jednej z silniejszych stron poprzednich Bioshocków - materiału genetycznego, pozwalającego zwykłemu człowiekowi na używanie zdolności, których nie powstydziliby się superbohaterowie. W pierwszej i drugiej części moce te stały przyczyną upadku utopii. Ludzie mający powszechny dostęp do super zdolności szybko uzależnili się i rozpoczęli wojnę domową. W Kolumbii choć supermoce, nazwane tutaj vigorami, również są powszechnie dostępne, nie zdają się grać większej roli w świecie gry. Pojedyncze przypadki przeciwników potrafią posługiwać się vigorami, jednak większość (w pierwszych godzinach gry) rzuci się na nas z pałkami i pistoletami.
Rodzi się pytanie, skoro Comstock tak bardzo chce bronić swojego miasta, czemu nie udostępnił siłą porządkowym vigorów? Tym bardziej, że są one szeroko dostępne dla cywilów, którzy również nie okazują większego zainteresowania tematem, a przecież jest to prawdziwy cud! Kto mógłby się oprzeć?