Dodał: Grzegorz "Greg" Wojciechowski | 26-01-2010 20:28
Co to w ogóle jest?
Dodał: Grzegorz "Greg" Wojciechowski | 26-01-2010 20:28
Co to w ogóle jest?
Dodał: Artur "Pleśniak" Plesiński | 26-01-2010 20:13
Konami po raz kolejny zaszczyciło nas swoją nową częścią gry, która dla niektórych jest drugim Bogiem, dla niektórych jest flakiem z olejem, a jeszcze inni o niej w ogóle nie słyszeli. Tak, tu chodzi i Pro Evolution Soccer 2010
Dodał: dziku292 | 25-01-2010 10:48
"Agencja jest wdzięczna, że zgłaszasz się na ochotnika, aby służyć mieszkańcom Pacific City swoją wiedzą i umiejętnościami. Nie będziemy owijać w bawełnę - sytuacja jest beznadziejna".
Mount & Blade : Ogniem i Mieczem
Dodał: Robert "Jojo" Trzos | 24-01-2010 17:45
Mount & Blade jest grą, która mimo kiepskiej grafiki może spokojnie konkurować z najnowszymi produkcjami, mimo że liczy sobie już parę lat. Byłem i wciąż jestem jej zagorzałym fanem, dlatego też, gdy doszły mnie słuchy o tworzeniu kolejnej jej części po sukcesie poprzedniczki wysoko umiejscowiłem poprzeczkę. Informacje odnośnie tego, że postanowiono zgłębić w niej także polskie realia tym bardziej podsyciło żar moich emocji z nią związanych. W pierwszych dniach po wydaniu udałem się do sklepu, aby zakupić to, jak myślałem, cudo z pośród gier roku 2009. Zdanie to niestety bardzo szybko zmieniłem i nie z powodu wysokich oczekiwań. Jak się okazało panie i panowie z firmy TaleWorlds zapodali nam grę niekompletną i wręcz kipiącą od błędów.
Grand Theft Auto: Chinatown Wars
Dodał: Bartek "DaX" Lubański | 23-01-2010 09:35
Szum wokół Grand Theft Auto: Chinatown Wars był spory za sprawą dwóch rzeczy. Pierwszą sprawą jest to, że od dawna gra z serii „kradzieja aut” od Rockstar nie powstała na konsole Shigeru Miyamoto. Ostatnie GTA na konsolę Nintendo wyszło w 2004 roku na GBA. Drugą sprawą było to, jak twórcy poradzą sobie z wysoko zawieszoną poprzeczką przez nich samych. Bo jak wszyscy wiemy Nintendo DS nie ma zbyt mocnych „bebechów”. Czy „rockowej gwiazdce” udało się sprostać wymaganiom graczy? Po około ośmiogodzinnej sesji muszę przyznać, że raczej im to się udało, ale niestety gra nie rzuca na kolana. Twórcy postanowili wrócić do korzeni i postawili na widok z góry, jak pierwszych odsłonach gry. Odstawmy na razie na bok animację i przejdźmy do rozgrywki, bo ta, bądź co bądź, jest najważniejsza.
Dodał: Łukasz "JayL" Jakubczak | 20-01-2010 18:20
Fate of Hellas to w sumie całkiem niezła gra. Niestety, ma parę niedoróbek i błędów, które skutecznie nie pozwalają jej wybić się ponad przeciętność. Choć przyznać trzeba, iż czasy, w jakich obsadzona jest akcja, są co najmniej ciekawe (kto nie podziwia Spartan za bitwę pod Termopilami?), walka jest soczysta, a sam system ekonomii całkiem nieźle obmyślony i przystosowany do realiów. Żeby tylko gra była dopracowana...W produkcji otrzymujemy dwie kampanie, w których do boju poprowadzimy wspomnianych Spartan, a także Macedończyków z Aleksandrem na czele. Wykorzystując zwykłych piechurów, ale także machiny oblężnicze, statki czy rydwany, stoczymy walki chociażby z Persją, Atenami, Egiptem czy Kitajami. Niestety, przez styl rozgrywki żadnych epickich bitew tu nie uświadczymy. Jednostki bowiem mają szczątkowe AI. Gdy jest ich więcej czasem nie potrafią nawet trafić do celu przez prawie pustą mapę! W trakcie pochodu zacinają się, wpadają na siebie, nie trzymają szyku. Gdy dochodzą przeszkody w postaci wzniesień jest jeszcze gorzej – naszych niepokonanych Spartiatów musimy więc prowadzić za rączkę aż do samej twierdzy wroga... Kolejną rzeczą, która mi się średnio podoba jest to, iż każdy wojak to oddzielny byt. Jednym słowem, oddział będziemy mieli dopiero wtedy, gdy sami go sobie stworzymy wciskając odpowiednią kombinację klawiszy. Dzięki temu spektakularne bitwy to walki z udziałem raptem kilkudziesięciu żołnierzy, co wygląda trochę żałośnie. Równie żenujące są miasta – gdy zobaczyłem Ateny, zwyczajnie mnie zatkało. Ot, zwykłe budynki użytkowe plus parę domków – oto największe miasto Greków. Nic jednak nie pobije szybkości rekrutacji wojska. Nie dość, że same jednostki szkolą się długo, to jeszcze kasy na nie idzie od groma i jeszcze trochę. Tej zaś, jakżeby inaczej, ciągle brakuje. Wróg takich problemów nie ma - nim my zdążymy cokolwiek wynaleźć (wyposażenie podstawowe jest, delikatnie mówiąc, do bani) i zrekrutować paru wojaków, komputer z upodobaniem zaczyna nas nękać. Co prawda dawno nie grałem w strategie, ale nawet stawiając budynki w tempie iście ekspresowym często miałem spore problemy. Z czasem na całe szczęście wróg albo był dalej, albo miałem rozwiniętych bohaterów, którzy byli w stanie utrzymać osadę aż do momentu powołania armii. Fate of Hellas to dość typowy RTS, łączący aspekty ekonomiczne z militarnymi. Mamy dość sporą bazę budynków (której w trakcie kampanii nigdy nie idzie należycie wykorzystać – zawsze czegoś brakuje), dzięki którym rekrutujemy wojsko, budujemy statki, wydobywamy złoto czy zapewniamy naszym ludziom pożywienie. W grze występują trzy surowce – wspomniane złoto, pożywienie oraz drewno. Brak któregoś z nich zupełnie uniemożliwia grę, więc trzeba o nie dbać. Złoto pozyskujemy z kopalń (często jesteśmy ograniczeni do jednej, co skazuje nas na istne męki przeżywane podczas śledzenia wzrostu ilości kruszcu), drewno (sic!) z drzew, a pożywienie z farm. W założeniach jest to proste, jednak, nie wiedzieć dlaczego, często praca wielu rolników była czasem niewystarczająca do wyżywienia wcale niedużej armii. Złota zaś brakuje zawsze, dlatego jedynym surowcem, z którym nie ma problemu jest drewno. Ale to zapewne tylko dlatego, iż jest najmniej potrzebne.Wśród budowli, jakie przyjdzie nam stawiać znajdą się takie, jak choćby gimnazjon czy akropol. Fajnie, ale niestety takich specyficznych budynków jest strasznie mało. Pozostałe, jak koszary, obóz treningowy, farmy itd. w poszczególnych frakcjach (mówię o nacjach grywalnych w kampanii) niestety niewiele się różnią. Co ciekawe, w gimnazjonie czy siedzibie wyroczni możemy rekrutować zupełnie nieprzydatne jednostki specjalne: flecistów i misterie. Mogą one wspomagać piechurów, czy to muzyką poprawiającą statystyki czy umiejętnościami leczniczymi. Są jednak zupełnie zbędne, gdyż giną jeszcze szybciej od i tak spieszących się nadmiernie do Hadesu wojaków. Szkoda, iż tak zmarnowano ten całkiem ciekawy pomysł. Gdy już jakimś cudem, po godzinach spędzonych na zbieraniu armii, będziemy w stanie przeprowadzić atak, gra pokaże kolejne kolce. Sztuczna inteligencja praktycznie nie istnieje, całe szczęście, że po obu stronach barykady. Dzięki temu walczyć jakoś się da, ale na taktykę nie ma co liczyć – tylko liczebność potrafi załatwić sprawę. A że rycerze giną jak mrówki (szczególnie pod zbyt mocnymi strzałami łuczników), często bywa ciężko. Nim wojacy zorientują się, iż pod murami stoją już ludzie z drabinami, po których można wejść, podtrzymujący je zginą pod nawałem strzał. Dlatego też nawet tych kompletnie bezużytecznych jednostek trzeba robić wiele. Bowiem drabin zwykli wojacy nosić nie mogą, musimy stawiać specjalny budynek i tworzyć jednostki za ciężko zarobione pieniądze. Jakby tego było mało, często jesteśmy bezsensownie zmuszani do korzystania z jednego rodzaju broni oblężniczej, przez co nie raz napotkamy niemałe problemy. Kolejną „dziwnostką” są misje, w których nie posiadamy koszar, otrzymujemy tylko określoną liczbę wojsk, z którą musimy jakoś misję przejść. Co jednak ciekawe, po śmierci żołnierze ci odradzają się. W związku z tym ilość wojsk mamy nieograniczoną i możemy w kółko wysyłać oddziały na pewną śmierć, aż w końcu przeciwnik padnie. Absurdalne, głupie i kompletnie nierealne. Czasem łaskawie dostaniemy nawet możliwość stworzenia machin oblężniczych w postaci katapult czy wież. Nim jednak dotrzemy nimi do murów i zmusimy piechurów do wejścia na nie, najczęściej albo one same zostaną zniszczone, albo zginie ich załoga. A wszystko znów przez źle zbalansowanych łuczników... Równie nieprzydatne są statki – nie dość, że ich algorytmy wyszukiwania drogi są jeszcze gorsze niż piechoty, dodatkowo mieści się na nich naprawdę mało wojsk. Możemy co prawda usiłować stworzyć flotę, ale przez czas jaki to zajmuje, jest to istna męka. Czy nikt testując tę grę nie zauważył, że wszystko dzieje się zdecydowanie za wolno? Jedynie tempo tworzenia helotów (robotników) jest, jak na mój gust, dobre. Do tego wszystkiego dochodzi niestabilność gry i słaba optymalizacja. Przy większej liczbie jednostek produkcja bezczelnie zwalniała, zaś podczas zapisu potrafiła się bezlitośnie wysypać. Do każdej odblokowanej misji mamy co prawda dostęp z poziomu menu, jednak ,jako że rozbudowa trwa wieki, na niewiele się to zdaje. Oprawa audio po prostu jest – ani dobra, ani zła. Przyznać jednak muszę, iż mimo tych wszystkich wad Fate of Hellas to całkiem grywalna produkcja. Jeśli ktoś ma sporo czasu i cierpliwości, może z niej czerpać niemałą przyjemność. Czołówka to nie jest, ale jeśli ktoś lubi tego typu gry, a większość alternatyw wyczerpał, rozgrywka może sprawić odrobinę frajdy. Tym bardziej, że jak na samodzielny, ale jednak dodatek, gra zajmuje sporo czasu. Kampanie składają się z siedmiu misji każda, jednak przez tempo rozbudowy osady i rekrutacji wojsk każda oferuje dość długą rozgrywkę. Poza tym możemy tworzyć własne scenariusze, a także zagrać ze znajomymi. Choć z tej ostatniej opcji zapewne niewielu skorzysta – grać można jedynie w sieci lokalnej, co jest zabiegiem dość dziwnym. Słowem podsumowania, recenzowana tu produkcja jest całkiem niezła. Znajdziemy tu kilka ciekawych misji i rozwiązań, choć te najczęściej są kompletnie zmarnowane. Ma parę bugów, jest trochę niedopracowana, przez co potrafi zniechęcić. Dodatkowo wymaga tego, czego w dzisiejszych czasach wielu osobom brakuje – czasu. I ton cierpliwości. Sami oceńcie, czy was na to stać.
Dodał: Grzegorz "Greg" Wojciechowski | 19-01-2010 17:02
Dance Party Jest Imprezka to kolejna odsłona gry z muzycznej kolekcji Dance Party. Chłopaki z IQ Publishing odwalili kawał dobrej roboty przy współpracy z wielkimi gwiazdami polskiej sceny muzycznej takimi jak: Tede, Dj Macu, MłodyGrzech, Psycho Stach i inni. W tym elitarnym gronie nie mogło również zabraknąć warszawskiej wytwórni Wielki Joł. Znane i lubiane przeboje w znakomitych aranżacjach. To wszystko powoduje, że nogi same rwą się do tańca.
Dodał: Łukasz "JayL" Jakubczak | 18-01-2010 19:12
Kolejna część gry, która rozsławiła polskie studio People Can Fly, stworzona przez studio Homegrown z początku zapowiada się całkiem ciekawie. Niebrzydkie pudełko, przekonujący kit wciskany przez marketingowców na jego odwrocie – aż przestałem bać się odpalenia tejże produkcji. Bardzo przyjemna dla ucha muzyka płynąca z głośników podczas instalacji zakorzeniła mi nawet w głowie wątpliwości co do rzetelności innych recenzji. Jednak już po 15 minutach rozgrywki, po raz pierwszy w życiu doświadczyłem na własnej skórze pewnej świętej zasady recenzentów – grę należy przejść do końca. Po tym czasie eksterminacja wrogów przestała przynosić jakąkolwiek radość, zostało tylko jedno uczucie – ogarniająca coraz bardziej frustracja. Fabuła jest tu szczątkowa. Ot, mamy płatnego mordercę z zasadami, który zabija tylko „tych złych”. Jednak podczas wykonywania pewnej misji sprawy się komplikują – w ulicę, na której zaraz wybuchnie samochód-pułapka wjeżdża autobus pełen niewinnych ludzi. Także kobiet i dzieci. Williama „Dzikiego Billa” Shermana, gdyż tak nazywa się nasz heros, rusza sumienie. Wybiega na drogę, macha rękami, aby autobus się zatrzymał, zawrócił. Za późno, wszyscy giną. My zaś, jak w poprzednich częściach, trafiamy do Czyśćca, w którym będziemy walczyć o odkupienie grzechów. Póki co wygląda obiecująco, prawda? Cóż, pierwszy kwadrans gry jeszcze nie minął. Później okazuje się, iż przez 90% gry będziemy tylko przeć przed siebie kompletnie zapominając, co właściwie robimy i gdzie się znajdujemy. Historia przedstawiana w formie komiksu (pomysł żywcem zerżnięty z Max Payne’a) przypomni o sobie co jakiś czas, ale oglądając przerywniki coraz mocniej zastanawiałem się, po co właściwie są. Bez fabuły gra znacznie zyskałaby na grywalności, gdyż wtedy można by szybciej ją skończyć. A czas działa zdecydowanie na jej niekorzyść. Gameplay przez całe 5h potrzebne na ukończenie produkcji jest jednakowo schematyczny, monotonny i nijaki. Biegniemy przed siebie, zabijamy demony, biegniemy dalej, zacinamy się na kilka(naście) minut i od początku. Rodzajów kreatur są dziesiątki, ciekawie obmyślonych (choć zdecydowana większość to dzieło ludzi z PCF), ale już ich rozmieszczenie jest zwyczajnie idiotyczne. W każdym miejscu możemy się spodziewać dosłownie każdego. Większość przeciwników to po prostu jakieś „coś”, więc ich obecność w różnych lokacjach nie dziwi, ale już np. pijacy w katedrze są zdecydowanie nie na miejscu. Animacja szwankuje na szczęście bodaj w przypadku tylko jednego typu przeciwników, reszta porusza się całkiem nieźle. Demony umierają na całe dwa różne sposoby – zwyczajnie padają bądź rozlatują się na kawałki. Zawsze identycznie, każda kończyna i głowa odpadają od korpusu, co przez częste występowanie szybko zaczyna śmieszyć. Zabijając dla odpuszczenia grzechów skorzystamy z kilku ciekawych broni. W większości znanych z pierwowzoru oczywiście, nie liczcie na coś nowego. Autorzy twierdzą, iż jest ich osiem, ja niestety znalazłem tylko sześć. Powraca niezawodny painkiller, z którego korzystamy przez większość czasu, gdyż nie wymaga on amunicji. Comeback zalicza także niezawodna kołkownica. Prócz tego w łapska dostaniemy wyrzutnię rakiet połączoną z minigunem, shotguna i dwa karabiny. Każda broń posiada dwa tryby strzału. Przykładowo jeden z karabinów strzela czymś w rodzaju shurikenów lub razi prądem, zaś kołkownica, jak można się domyślić, strzela kołkami, ale ma także coś w stylu granatnika. Narzędzia te są pomysłowe, ciekawe i bardzo oryginalne. Niestety, co jest rzeczą niedopuszczalną w tego typu grach, często brakuje do nich amunicji. Jak mam niby odprawić hordy demonów, gdy nie mam czym strzelać?! Pozostaje zabawa z painkillerem... Prócz tego za zbieranie dusz pokonywanych wrogów dostajemy możliwość przemiany w demona. Jesteśmy wtedy nieśmiertelni, a wszyscy wrogowie padają po jednym ciosie. Chyba dosłownie wszyscy włącznie z bossami. Jedną z tych przerośniętych wersji zwykłych przeciwników (tylko ostatnia dwójka wygląda inaczej) pokonałem... przypadkiem. Byłem demonem, coś na mnie wyskoczyło więc w to walnąłem, a chwilę potem z cut-scenki dowiedziałem się, że to był boss. Nie ma co, naprawdę potężny. O reszcie nie ma co nawet wspominać – do pokonania tych gigantów wystarczy latać w kółko i strzelać w którąkolwiek część ciała – nawet painkillerem idzie ich odesłać do piekła.Wśród sześciu przygotowanych etapów jest zaledwie jeden dobry – poziom piąty, który można skończyć w kilka minut. Jakaż była moja radość, gdy okazało się, że zamiast dwóch pełnoprawnych map mam przed sobą już tylko jedną! I będzie koniec! Nareszcie! Ukończę ją! Jednego tej grze domówić nie można – po jej przejściu czuje się niezmierną radość. Gdy tylko pomyślę, że nie będę już musiał do niej wracać, od razu lepiej się czuję. Trzeba jednak innych przed nią przestrzec, dlatego kontynuujmy recenzowanie. Etapy, które przyjdzie nam zwiedzić, nie są w sumie brzydkie. Niestety, ich pokonywanie jest skrajnie frustrujące. Nasz bohater nie umie nawet dobrze po schodach chodzić (co chwilę trzeba skakać) i bez przerwy się gdzieś zacina. Jakby tego było mało, autorzy zmuszają nas do brnięcia przez różne trudno dostępne miejsca. Dlaczego nie mogli zrobić normalnej drogi, tylko pchają nas prawie pionowo pod górę?! Tu nawet po moście swobodnie przejść nie można w obawie, że nasz przesadnie żwawy bohater nie zleci w przepaść. Na dodatek złego nie zginie i trzeba będzie z powrotem biec kawał drogi. Szybkie wczytywanie oczywiście jest, jednak strach go używać. Czasem loadingi potrafią być dłuższe niż w premierowej wersji „Wiedźmina”. Na komputerze z 2 GB Ramu. Gdybym był optymistą powiedziałbym, iż przez to gra w „Resurrection” uczy nieszablonowego myślenia. Ale nawet wtedy natrętną byłaby myśl, że w każdej innej grze etapy są skonstruowane normalnie, więc przez takowe podejście co najwyżej stracę czas na próbie przeciśnięcia się przez jakąś szczelinę w innych produkcjach. Już jakiś czas temu wspomniałem, iż jednym z elementów rozgrywki jest zacinanie się. Ludzie z Homegrown nie poskąpili nam ciasnych przejść, dla których na pierwszy rzut oka nawet szkielet byłby za gruby, a my (cud!) jednak się tam mieścimy. Po pewnym czasie człowiek z coraz większą irytacją sprawdza każdą szczelinę. Mimo to i tak nic nie pobije wrogów, którzy spawnują się prawie zawsze na naszych oczach. Niektórzy jeszcze próbują udawać, że jako demony mogą to robić (czyt. pojawiają się np. w chmurach pyłu itp.) inni jednak ot tak, bezczelnie materializują się tuż przed nami. Jednocześnie ta irytująca sytuacja potrafi śmieszyć – gdy „miejsce zrzutu” jest tylko w jednym miejscu, wystarczy ustać tuż przed nim i strzelać, aż wrogowie przestaną się zjawiać. Super... Niektórzy z przeciwników potrafią także atakować z dystansu – ot, kulą ognia, jakimś toporkiem czy kawałkiem mięsa. Co ciekawe, umieją atakować w linii poziomej i z góry, ale już gdy to my jesteśmy (dosłownie) górą, możemy być zupełnie spokojni – nikt nas nie sięgnie. Oprawa wizualna jest znośna, lecz niczym specjalnym nie zaskakuje. Modele przeciwników są dobre, bardzo fajnie wygląda broń, ale w ogólnym rozrachunku grafika jest co najwyżej średnia. Co jakiś czas zdarza się wpaść na zapomnianą przez twórców teksturę w katastrofalnej rozdzielczości. I to wcale nie ukrytą gdzieś w zakamarkach mapy... Komiksowe karty przerywników też są niezłe, ale nic ponad to. Z całością kontrastuje poziom udźwiękowienia. O ile ryki przeciwników są zwyczajnie słabe, muzyka nam towarzysząca jest naprawdę bardzo dobra! Najbardziej podobały mi się utwory z gitarami elektrycznymi – nie za mocne, nie za lekkie, idealnie pasujące do gry. Amatorzy czegoś lżejszego także znajdą coś dla siebie. Niestety, to tylko jedna z nielicznych pereł w morzu błędów i frustracji. W kwestii głosów, wydawca zdecydował się na polonizację pełną, co, o dziwo, wyszło całkiem znośnie. Głos Shermana, który jest narratorem, brzmi o wiele lepiej niż Radosław Pazura, który w drugiej części „Max Payne’a” pełnił tę samą rolę. Towarzysząca nam duchowo przewodniczka (która swoją drogą rzadko kiedy się odzywa) także nie wywołuje urazów aparatu słuchowego. Niestety, twórcy gry nie potrafili zadbać o to, aby choć wypowiadanych kwestii nie dotknęły błędy. Już w trakcie pierwszego przerywnika na jednym z kadrów tekst rozmija się z kwestią czytaną przez aktora. Potem nie raz zdarza się powtarzanie kilka razy tych samych słów, czy milknięcie w połowie zdania. Zresztą zdaje mi się, że testerzy mieli równie (albo i bardziej) dość tej gry jak ja, gdyż wymienione bugi to tylko czubek góry lodowej. Najgorsze wśród tego jest to, iż nawet jeśli gracz się przemoże i zagra trochę dłużej, „Resurrection” się na niego wypina i zaczyna się ciąć, wywalać do pulpitu czy powodować zawieszenie całego systemu. Nie będę nawet wspominał o absurdalnych wymaganiach sprzętowych, bo szkoda na to słów. Mogłoby się wydawać, że gra, której akcja toczy się w Czyśćcu, gdzie walczy się z setkami demonów na każdej planszy powinna być klimatyczna. Zdaje się jednak, że to tylko taki mój głupi wymysł, gdyż w najnowszym „Painkillerze” nie ma nawet krzty klimatu. Przemierzając ciemne lokacje nie odczuwamy najmniejszych nawet emocji. Gdyby nie to, że musiałem ten tekst napisać, gra wyleciałaby z hukiem z dysku najpóźniej po ukończeniu pierwszego etapu.Na całe szczęście dla mnie nie mogę testować trybu wieloosobowego, z prostej przyczyny – nie ma z kim grać. Wyszukiwarka znalazła całe 4 serwery (!), ale do żadnego nie szło się podłączyć. Mimo iż zaktualizowałem grę do najnowszej wersji (specjalnym programem dołączonym do produkcji), wciąż otrzymywałem komunikaty o konieczności ściągnięcia łatek. Po kilkunastu próbach dałem sobie spokój i z wielką ulgą, z poczuciem spełnionego obowiązku, usunąłem grę z dysku. Teraz, gdy kończę pisać recenzję, jestem jeszcze bardziej szczęśliwy – niedługo cała moja przygoda z „dziełem” Homegrown się zakończy. Jeśli ktoś lubi staroszkolną rozgrywkę polegającą na bieganiu w kółko i mordowaniu wszystkiego, co żyje, niech lepiej odpali część pierwszą (lub dodatek do niej). Wciąż jest to bardzo dobry wybór. A „Resurrection” nie kupujcie, błagam was. Może dzięki temu zacna niegdyś marka „Painkiller” zostanie nareszcie pozostawiona w spokoju.
Brain College: Tajemnica Mary Celeste
Dodał: Łukasz "Jerycho" Służałek | 18-01-2010 01:23
Przed państwem kolejna gra z serii Brain College, Tajemnica Mary Celeste. Nie jestem w stanie zliczyć, która to już z kolei część serii, warto jednak postawić sobie pytanie – czym tym razem zaskoczą nas twórcy? I właściwie, jak to będzie - In plus, czy In minus? Bo w zasadzie, to już sam nie wiem, jaki jest cel tworzenia takich gier. Przemawia za nimi cena, to niezaprzeczalny fakt, tylko na ile jest to usprawiedliwieniem, a na ile zaletą? Na te pytania prawie zawsze odpowiada gracz. Jak będzie w tym przypadku? Zatem myszka w dłoń, przelecimy Mary Celeste (pod względem merytorycznym oczywiście)!
Dodał: Tomasz "Kw1atQ" Kwiatkowski | 16-01-2010 19:06
Chyba większość osób ze starszego pokolenia graczy komputerowych po dzień dzisiejszy zachwyca się grywalnością starych gier, gdzie wielkość pikseli zajmowała pół komputera lub telewizora. Niektórym w swój gust popadła genialna strzelanina wydawnictwa Konami - "Contra", albo przemierzanie hydraulikiem świata pełnego grzybów i żółwi – "Mario Bros". Niektórym może jednak bardziej przypadły pierwsze gry na PCta, np. „SkyRoads”, albo „Jack Jazzrabbit 1/2". Nieważne którą grę wolicie bardziej, ważne jest to, co je wszystkie łączy – grywalność. Do zbioru tej grywalności można dodać również wiele starszych tytułów, tytułów których niewielu już pamięta – ba – nawet niewielu wie, że istnieją. Grą którą bardziej chciałbym opisać jest słynna rajdówka, promowana przez imię słynnego rajdowca Colina McRae. Dokładniej chodzi o sequel pierwszej części – mianowicie "Colin McRae Rally 2.0".
<< poprzednie | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | następne >> |